Archiwum kategorii ‘Najwyższe szczyty’


Wulkan (czynny), najwyższy szczyt Meksyku i Ameryki Środkowej( 5611m.n.p.m), główny cel wyjazdu. Za nami dwa tygodnie podróży się po Ameryce Środkowej, zaliczone kilka górek w Gwatemali, Hondurasie i Nikaragui. Przygotowanie fizyczne i aklimatyzacja wydają się być na odpowiednim poziomie. Startujemy od strony miejscowości Tlachichuca, do bazy Piedra Grande ( 4200 ) mamy 25 km pod górę -dajemy radę. Ponieważ mamy tylko 2 pary raków pójdziemy na szczyt w dwóch turach. Wyjście 5:45, szlak wiedzie wsród kamieni, jest dość dobrze oznakowany. Bliżej lodowca pojawiają się śnieżne języki, które dość ciężko pokonać bez raków, za chwile jednak znów musimy iść po kamieniach. Dotarcie na skraj lodowca zajmuję nam około 3 godzin. Pozostało jeszcze pokonanie stromej lodowej ściany – zajeło to 2,5 godziny. Na dole cały dzień zalegają chmury wokół widać tylko wierzcholki sąsiednich wulkanów. Od południa zadyma unosi się do góry, między 13 a 14 kończy się jaka kolwiek widoczność – identycznie jak na Elbrusie. Zejście zajmuję około 3 godzin. Na stromym odcinku trzeba bardzo uważać, bo drobne potknięcie może zakończyć się zjazdem i ostrym hamowaniem na skałach (nie mamy czekanów !). Odcinek skalno lodowy też nie nalezy do łatwych, jak widać po ilości przewalającego się tu sprzętu nie jeden miał tu kłopoty.  Przy zejsciu ze schroniska wybieramy alternatywną do wejścia drogę przez Cosmotupatec. Potencjał komunikacyjny jest tu niewielki, robimy z buta 35 km ale na wieczór docieramy do miasta Orizaba. Na fali radości zdobycia wulkanu szarpneliśmy się na hotel ( poprzednio spaliśmy w namiocie przy kościele ) i ruszyliśmy w miasto.  Dzień następny jest trudny – boli wszystko od głowy po czubki palców u nóg.

Dzień wcześniej wjechaliśmy do Gwatemali – urzekła nas od razu. Kolorowi sympatyczni ludzie i tzw klimat – tego brakuję w Meksyku. Na mapie 1 do iluś milionów namierzyliśmy najwyższy szczyt (4220m.n.p.m.) – pobędziemy tu trochę dłużej. Wcześnie rano wyruszyliśmy z San Marco w stronę wulkanu, trafił się nam jakiś popularny autobus – maksymalnie było nas ze 100 osób. Gość sprzedający bilety jechał na zewnątrz uczepiony okna, do środka już się nie zmieścił. Wysiadamy w miejscowości Los Puentas ( kilka domów rozrzuconych na stokach wulkanu ) , w pierwszej chacie zostawiamy plecaki i „grzejemy” na azymut. Początkowo zimno, mglisto, kropi, wokół pastwiska, niewiele widać. Potem pojawiają się drzewa , jest bardzo dużo kolorowych kwiatów, ścieżka prowadzi chyba we własciwym kierunku. Po 1,5h wchodzi się na coś jakby grań boczną, kawałek dalej dochodzimy do rumowiska skalnego. Pod samym wierzchołkiem znajduję dogodne miejsce na biwak ( niestety brak wody ).  Z biwaku około 30 min na szczyt wygasłego wulkanu. Możliwy wydaje się też nocleg w kraterze. My wracamy do chaty gdzie zostały plecaki, tam też nocujemy.

Pierwsza poważna wyprawa ! Czasy są trudne – sprzęt ( kurtki, polary, czapki, rękawice ) szyjemy we własnym zakresie. Po buty – słynne Himalaje – jadę do Krakowa. Większość żarcia wieziemy ze sobą . Po tym wyjeździe kaszki owocowej nie ruszyłem do tej pory a trochę lat upłyneło. Ale – tak to było, akurat kaszki a także paprykarze były dostępne w hurtowych ilościach. Tamte czasy miały też plusy – kurs „zielonego” był niesamowicie korzystny co powodowało, że biedni studenci mogli czuć się tam dosyć swobodnie.

Ale najważniejsze były sprawy górskie. O ile pamiętam bazowaliśmy w Dolinie Szcheldy i stamtąd robiliśmy aklimatyzacyjne wyjścia w góry. Trwało to pewnie około tygodnia. Następnie przenieśliśmy się pod Elbrus, gdzie bazowaliśmy w nie istniejącym już Prijucie 11. Było to schronisko na wys ok 4200 m.n.p.m , także na szczyt ( 5642 ) trzeba było wyjść w środku nocy, tym bardziej że pewne było załamanie pogody po godz 14.  Stara zasada brzmiała: W Czegecie zawsze po 14 pada deszcz, a na Elbrusie robi się mgła jak mleko. Słyszałem o takich którzy niezauważyli w mgle schroniska i schodzili na dół lub do innej doliny .

Po udanym oblężeniu Elbrusa przeszliśmy przez góry do Gruzji i uderzyliśmy nad Morze Czarne .

Materiał foto to słynne orwo – po latach trochę wyblakło.

Zaczynamy od wejścia na lekko do Nido de Condores ( ok 5300 ), potem wnosimy tam namiot i żarcie. Przebywanie w wyższych obozach  jest o tyle ciekawsze kulinarnie, że ma się do dyspozycji zestawy żywieniowe Bundeswery (chyba były przeterminowane – ale jaka odmiana – np. kiełbaski w sosie jakimś tam i purre ziemniaczane ). Choroba wysokościowa gnębi nas strasznie więć obsada w obozie 1 zmienia się często.  Pogoda też nas nie oszczędza jak nie siarczysty mróz to zawieja i śnieg. Nasze własnej roboty puchowe śpiwory spisują się kapitalnie, mimo że woda w namiocie zamarza na kamień nikt nie narzeka na zimno. Nasze skórzane buty i radzieckie raki też daja radę i po mału przenosimy się z namiotem do Berlin Camp ( 5950 ). Z tego obozu zapadło mi w pamięci zdarzenie z nocy przed atakiem na szczyt. Jak to na takich wysokościach ze spaniem oczywiście problem-przewracam sie z boku na bok. Ale co się ruszę – coś kuję mnie w tyłek. Mam w śpiworze buty, wszystkie ciuchy, ale nie ma tam nic ostrego. … Dalszy ciąg wkrótce

Rozpoczynamy zdobywanie góry. Do bazy głównej Plaza de Mulas ( 4400 m.n.p.m. ) mamy około 40 km. Ponieważ wyjazd jest nisko budżetowy niekorzystamy z mułów do transportu, tylko cały sprzęt i żarcie na 3 tygodnie targamy na plecach. Plecaki ważą po 50 kg i jest wielkim problemem wrzucić taki ciężar na plecy bez pomocy drugiej osoby. Droga do bazy zajmuję nam 4 dni. 

Aklimatyzacja, aklimatyzacja i jedzenie – tym żyjemy w bazie. Między wyjściami w góry kombinujemy jak tu urozmaicić sobie jedzenie. Chleb dawno się skończył, zostały puszki, makaron, ryż, cebula, mąka. Prawdziwym rarytasem są podpłomyki z sardynką i cebulą. 


Warning: Use of undefined constant Utility - assumed 'Utility' (this will throw an Error in a future version of PHP) in /home/users/mackiewicz/public_html/5rano/wp-content/themes/daily-minefield/utility.php on line 2

Galeria

Inne