Archiwum kategorii ‘Artykuły’


 

Ruszyliśmy w ciepły jesienny dzień pociągiem do Warszawy, potem były Siedlce, Terespol – gdy na pytanie celnika o cel podróży odpowiadam, że jedziemy do Singapuru dochodzi do małego zamieszania – ” Niech pan nie będzie taki mądry bo wysadzimy pana z tego pociągu”- usłyszałem w odpowiedzi .Dopiero wstawiennictwo współtowarzyszy podróży powoduje, że zostajemy uznani za nieszkodliwych wariatów i spokojnie przekraczamy granicę. Wkrótce zostawimy z tyłu Brześć, Moskwę …

Wkrótce za nami było już Ułan Ude, graniczne Nauszki i wraz całym pociągiem handlarzy – przemytników przywitaliśmy  Mongolie. Przybliżając się do Ułan Bator odnosi się wrażenie podróży po obszarze dotkniętym katastrofą nuklearną. W oddali wielkie dymiące kominy, bliżej miasto o bardzo niskiej zabudowie zatopione w chmurach dymu, sterty złomu, stare rozpadające się budynki a wśród tego pobojowiska małe sylwetki obszarpanych, umorusanych ludzi zbierających węgiel wzdłuż torów. Podobnie wygląda miasto od wewnątrz – szare bloki, szarzy ludzie, zadymione „jurtowiska”, rozkopane ulice. Jedyne barwne punkty to świątynie o śnieżno białych murach, żółtych i zielonych dachach. Nas jednak nie interesowało miasto – ciągnęło nas na step.

 

 

Gniew Świętej Góry Shiliin Bogd

 

Do tej pory nie wiem jak udało się nam zapakować w 6 osób z dużymi plecakami do małego gazika, w którym były już dwa koła zapasowe i pięć kanistrów benzyny. Może to temperatury sporo poniżej zera sprawiły, że znieśliśmy ponad 1000 kilometrową podróż bez większych cierpień . Sukbaatar to jeden z rzadko odwiedzanych przez turystów ajmaków – jak pisze Lonely Planet to jedna z najmniej interesujących części Mongolii –  prowincja .My przyjechaliśmy tu zobaczyć prawdziwe życie na stepie i … kilka świętych gór przy chińskiej granicy. Ze stolicy  ajmaku Baruun Urt podróż pod najwyższą z gór zajęła nam 10 godzin. Krajobraz po drodze poza tym ,że teren stawał się coraz bardziej pagórkowaty był cały czas niezmienny – morze falujących żółtych traw. W jaki sposób nasz kierowca odnajdywał właściwą drogę wśród wielu biegnących przez step – pozostanie tajemnicą . Nasze kontakty ograniczały się do rozmów w języku migowym , choć z biegiem czasu przybywało słów zrozumiałych przez obie strony. Choćby słowo „ciut-ciut” które wynikło przy tłumaczeniu, że będziemy spali w namiotach – w takich ciut- ciut jurtach . Gdy zbliżamy się do Shiliin Bogd leżącej w obszarze niedostępnym dla cudzoziemców nasz kierowca tłumaczy nam na migi , że wkrótce natkniemy się żołnierzy i trzeba im wręczyć „ciut-ciut” podarki. Żołnierzy nie spotkaliśmy, a nasz gazik zdołał się wdrapać do połowy góry . Ruszyliśmy więc na szczyt by zaznać  tajemniczej odnowy która spotyka tych, którzy wdrapią się na wierzchołek, a także móc podziwiać najpiękniejszy widok w tej części Mongolii . Mozolny marsz wśród kamiennych kopczyków wyznaczających drogę na szczyt utrudnia nam potężny wiatr. Mocniejsze podmuchy spychają na drugą stronę grani, podrywany czerwony piasek smaga po twarzy. Dziwimy się skąd raptem taki atak wichury – jak się później okazało to była tylko nie groźna zapowiedź tego co doświadczyliśmy na wierzchołku . Bogowie pozwolili nam podziwiać piękne widoki tylko przez kilka minut . Najpierw pojawiła się mgła , która  szybko przesłoniła niesamowity widok będącego niżej od nas wulkanicznego stożka. Wkrótce zrobiło się ciemno, wzmógł się wiatr i zaczął padać grad i śnieg, widoczność spadła do kilku metrów. Zapanowało przenikliwe zimno, ręce mimo że w rękawiczkach momentalnie kostniały, podobnie nogi ochraniane dwoma skarpetami i solidnymi butami. Wystawienie nieosłoniętej twarzy do wiatru to pewne odmrożenia w ciągu kilkunastu minut. Nie pozostało nic innego jak uciekać szybko w dół. Czasami na czworaka, powykręcani i skuleni aby osłonić się przed wiatrem ruszyliśmy szlakiem kamiennych kopczyków do ustawionego kilkaset metrów niżej samochodu. W miarę schodzenia wiatr stawał się coraz mniej dokuczliwy , śnieg rzadszy a wokół zrobiło się jaśniej. Gdy dotarliśmy  do samochodu pogoda wróciła do normy, znów było widać  piramidę z kamieni usypaną  na szczycie lecz nikt z nas nie miał ochoty wchodzić tam jeszcze raz.

Gdy następnego dnia dotarliśmy pod kolejną świętą górę – Altan Ovoo niedaleko miejscowości Ovoot nasz kierowca pozwolił tylko męskiej części eskapady wspiąć się na wierzchołek, gdzie przed rewolucją stał klasztor uwieńczony złotą kopułą. Według tutejszych wierzeń wejście tam kobiety może spowodować gniew bogów – czy ma to jakiś związek z nawałnicą na Shiliin Bogd ?  Piękna słoneczna pogoda towarzyszy naszemu pobytowi na Altan Ovoo, podziwiamy wspaniały widok na okoliczne jeziora i wioskę po której przechadzają się nasze koleżanki.

Po całodniowej podróży przez Gobi docieramy do linii kolejowej łączącej stolice Mongolii i Chin. Przejazd przez granice choć bardzo krótki okazał się sporym wydatkiem – to był jeden z dwóch pociągów w tym tygodniu, a  bilety można kupić tylko Ułan Bator – musieliśmy przystać na warunki kierownika pociągu. Duże wrażenie zrobił na mnie sam wjazd na pierwszą chińską stacje : głośna muzyka z megafonów ( choć był to środek nocy) salutujący żołnierze, dziesiątki osób obsługi – prawie defilada na Placu Czerwonym. Tak rozpoczęła się nasza miesięczna podróż po Chinach. Omijając Pekin ruszyliśmy na zachód w bardziej dzikie i górzyste rejony.

 

U bram Tybetu.

 

Gdy tylko pierwsze promienie słońca oświetliły czubki górujących nad wioską szczytów dobiegł  do naszych uszu turkot młynków modlitewnych. Nasz hotel mieści się tuż obok klasztoru Labrang jednej z większych świątyń buddyzmu tybetańskiego. Wokół całego kompleksu  w którym żyje i pobiera nauki około 2000 mnichów ciągnie się licząca 3 km droga pielgrzymów. Od świtu setki Tybetańczyków w ciepłych kolorowych płaszczach z charakterystycznymi rękawami sięgającymi aż do kolan przemieszcza się w rządku i modli się wprowadzając w ruch dudniące  młynki  modlitewne. Ogorzałe od słońca i wiatru twarze pełne są skupienia, zupełnie nie zauważają naszej obecności. Dopiero gdy włączamy się w potok modlących się dostrzegamy przyjacielskie uśmiechy na ich twarzach.  Choć z Xiahe w prowincji Gansu gdzie obecnie jesteśmy do Lhasy stolicy Tybetu jest około 1000 km odnosi się wrażenie jak by się było w centrum kraju lamów. Gdy w świątyniach umilkną monotonne poranne modły rozpoczynają się przygotowania do śniadania. Najmłodsi stażem mnisi znoszą pod zadaszony ganek : bułki z curry, precelki, mąkę, masło i herbatę z mlekiem. Wkrótce uszeregowani według starszeństwa zasiądą do posiłku. Zapraszają też do śniadania dwóch kręcących się wokół fotografów którzy czatują na swe „klaty” życia. Rozpoczynamy od rozpuszczenia twardego jak kamień masła wyrabianego z mleka jaka w gorącej herbacie . Wkrótce w porcelanowej czarce pojawia się żółty kożuch. Teraz przystępujemy do pieczywa jedząc je na sucho lub mocząc w herbacie. Nie są to bułeczki prosto z piekarni męczymy się więc żeby przełknąć spore kawałki przydzielone nam przez gościnnych gospodarzy. Sytuacje ratuje świeży dzbanek herbaty. Na koniec do spróbowania pozostaje nam tsampa . Do czarki po herbacie wsypujemy trochę grubo ziarnistej mąki, dolewamy odrobinę herbaty i ręką ugniatamy ciasto. Gdy cała mąka jest już wilgotna placek jest gotowy do spożycia. Mnisi zajadają ze smakiem, więc i nam nie wypada się krzywić choć zdarzało się nam jeść tu rzeczy smaczniejsze. Ich następny posiłek czeka dopiero wieczorem, my za kilka godzin pójdziemy do muzułmańskiej części wioski na wyśmienity makaron z warzywami.

 

Indywidualne podróżowanie po Chinach bywa bardzo trudne. Choćby prosta rzecz – kupienie biletu na pociąg może tu stwarzać olbrzymie kłopoty. Rozkłady jazdy są po chińsku, panie w kasach i ludzie wokół też posługują się tylko tutejszym językiem. Liczenie na to, że wymawiana przez nas nazwa zostanie prawidłowo zrozumiana może się skończyć tak jak w naszym przypadku : przejechaniem 1300 km w zupełnie innym kierunku niż planowaliśmy. Do prowincji Syczuan i w interesujące nas tam góry dotarliśmy 2 dni później.

   

Porażka pod Emei Shan

Nasza wiedza o magicznej górze Emei Shan w chińskiej prowincji Syczuan była dosyć skromna : trochę ponad 3000 m n.p.m., niemal tyle samo wysokości względnej, jest ona celem pielgrzymek wyznawców Buddy z całych Chin którzy pokonują liczącą ponad 50 tyś schodów drogę na szczyt. Na zboczach góry przed rewolucją kulturalną istniało ponad 70 świątyń, dziś jest ich 20 i można w nich przenocować i dostać coś do jedzenia.

 Późnym  wieczorem docieramy do pierwszej ze świątyń – monastyru Baoguo. Główna brama jest już zamknięta ale znajdujemy wejście boczną furtką pilnowaną przez smacznie śpiącego stróża. Zachwyca nas panująca wewnątrz mistyczna atmosfera : półmrok , gdzieniegdzie tylko kaganek rozpylający światło we mgle, w głębi lekko mieniący się posąg Buddy, wokół cisza zakłócana sporadycznie przez owady z pobliskich drzew i intensywna woń kadzideł. Wkrótce z ciemności wyłania odziany w ciemno pomarańczowe szaty mnich. Nie jest zdziwiony naszą obecnością choć pora już późna a klasztor od kilku godzin zamknięty . Cena za nocleg jest dwa razy wyższa niż przywykliśmy płacić – ale czego nie robi się dla wielkiej przygody. Rano zamiast budzika mamy głośno modlących się mnichów za ścianą. Poranne słońce wypaliło trochę magiczny nastrój panujący wczoraj wokół,  miejsce okazuje się dużo bardziej komercyjne niż przypuszczaliśmy – bilety, naganiacze, przewodnicy , sklepiki, zdjęcia z małpką – gwar i zgiełk. Z nadzieją, że  może wyżej w górach będzie lepiej ruszamy w stronę kolejnej świątyni . Tam jest jeszcze gorzej – tu bilet wstępu, tam kolejny, kolejka linowa, tragarze, wycieczki które chętniej fotografują się z nami niż z małpką na łańcuszku – to są ci pielgrzymi podążający za głosem Buddy ? Nasze wyobrażenia zostały okrutnie zweryfikowane – nasze oczekiwania były zgoła odmienne. Pniemy się jednak dalej pokonując kolejne ciągi schodów – tam wyżej to mogą nas zaskoczyć tylko lądowiskiem helikopterów. Dalsza część dnia upływa nam na mozolnym pokonywaniu stopni : seriami, rytmicznie, po dwa na raz, bokiem – wymyślamy różne sposoby by urozmaicić marsz bo dociążone kilkudziesięciu kilogramowym plecakiem nogi męczą się bardzo szybko. To chyba najdłuższe schody na świecie – ileż trudu włożono w ich zbudowanie skoro nam tak ciężko przychodzi wchodzenie. Gdy otaczająca nas mgła zaczyna przybierać coraz bardziej szarą barwę docieramy do Chu Palace  – niewielkiej zaniedbanej świątyni z jednym tylko mnichem,  leżącej w połowie naszej drogi na szczyt. Kawałek prostego placyku na środku wybitnie nadaje się do postawienia namiotów tylko jak zwykle mamy kłopoty z wytłumaczeniem miejscowemu naszych zamiarów. Na tyle jednak zorientował się w naszych intencjach, że proponuje nam nocleg u siebie za 120 Y od całej naszej ekipy. Nie jest to cena wygórowana, ale obstajemy przy swoich namiotach na tyle twardo, że cena spada do 30 Y które byliśmy skłoni zapłacić za możliwość rozstawienia namiotów. To utwierdza nas w przekonaniu jesteśmy daleko od hałaśliwych  tłumów które spotykaliśmy niżej. Rano do odwiecznej mgły dołącza drobny deszcz – także widoczność spada do 10 m. Wydaje się nam, że po deszczu rosną nie tylko grzyby, ale i stopnie naszych ulubionych schodów, pokonywanie ich przychodzi dużo trudniej niż wczoraj. Z dużym zaciekawieniem obserwujemy tragarzy noszących węgiel do niżej położonych świątyń z góry na dół a nie odwrotnie – czyżby rzeczywiście lądowisko helikopterów ? Rzeczywistość przerosła nasze przypuszczenia – po 2 godzinach dotarliśmy do … zwykłej asfaltowej drogi, która gdzieś zataczając ogromny łuk dociera aż tutaj. Znów tłumy ludzi , kolejka linowa, kioski i stragany – zmęczeni i przemoczeni a przede wszystkim rozczarowani zjeżdżamy do najbliższej stacji kolejowej.

Podróż do prowincji Yunan zajmuje nam trzy dni . Obserwujemy zmieniający się za oknem krajobraz i towarzyszących nam w podróży tubylców. To z pewnością najwięksi bałaganiarze jakich spotkałem – absolutnie nie uznają śmietników. Resztki jedzenia, opakowania, butelki wszystko trafia na podłogę. Dobrze, że kilkunastoosobowa obsługa wagonu dość często robi porządki bo inaczej byłyby trudności z poruszaniem się. Kolejne dwie uciążliwe dla nas przywary Chińczyków to palenie i plucie w każdych okolicznościach, w tych dziedzinach żadne zakazy nie mają dla nich znaczenia. Z tych też względów dużo ciekawszym zajęciem było obserwowanie tego co dzieje się za oknem.

Im bliżej Yunanu teren stawał się bardziej górzysty, a roślinność bujniejsza. Trwał tu okres monsunowych deszczy – korzystny dla rozwoju roślin ale dla nas jak się później okaże dość uciążliwy. Skróciliśmy więc nasz pobyt nad jeziorem Erhai i Górach Cangshan  i ruszyliśmy w stronę Laosu.

Autobus śmierci.

Z niedowierzaniem przyjęliśmy na dworcu informacje, że autobus na pokonanie 500 km dzielących nas od miasta Jinkong niedaleko laoskiej granicy potrzebuje 3 dni. Nasz pojazd rzeczywiście nie wyglądał imponująco : lekko poobijany, trochę porysowany, stał jeszcze podniesiony do góry na dwóch podnośnikach. Godzinę po planowanym odjeździe nasi kierowcy zakończyli ” remont kapitalny” i ruszyliśmy w trasę. Droga autostrady raczej nie przypominała ale bez trudu rozwijaliśmy 40 km/h. Przytrafiła się nam jeszcze guma i mała awaria ale nadal nic nie zapowiadało trzy dniowej podróży. Wieczorem zrozumieliśmy wszystko – nasza czerwona torpeda zjechała z utwardzonego traktu w leśną błotnista dróżkę która może i nadawała się do zwózki drzewa – ale żeby jechać tędy autobusem. Silnik głośno wyjąc wpychał nasz pojazd na coraz to wyższe wzniesienia, wkrótce przyszło nam pokonać potok, lawirować pomiędzy kupami błota które zsunęły się gdzieś z góry. Niektóre zakręty były tak wąskie i ostre ,że musieliśmy pokonywać je na raty. Osobny rozdział to jadące z naprzeciwka ciężarówki i wymijanie się z nimi na tak wąskiej drodze – dobrze, że szybko zrobiło się ciemno i nie było widać jak głęboka jest przepaść po naszej prawej stronie. Około 22 zatrzymujemy się na dłuższy postój i trwa on do rana. Słyszałem, że w niektórych regionach Chin autobusy dalekobieżne zatrzymują się na nocne postoje i ale nie przypuszczałem, że będzie to też dotyczyło nas. Rano droga jest już trochę lepsza choć to nie asfalt a tylko dobrze ubity trakt. Pędzimy dość szybko ale tylko do czasu , bo wkrótce znaleźliśmy się poza drogą. W czasie mijania się z jadąca z naprzeciwka ciężarówką nie zmieścimy się na drodze i lądujemy w rowie. Z drugiej strony było z 30 m przepaści więc nie wyszło tak źle. Na autobusie przybyło kilka nowych wgięć, pasażerom wyrosło kilka guzów, ale po 2 godzinach zmagań znów byliśmy na drodze. Kolejna noc w autobusie stojącym w jakimś miasteczku już nas nie zdziwiła. Niespodzianka czekała nas dopiero rano – nasz autobus odmówił posłuszeństwa, musieliśmy przesiąść się do innego. Wkrótce pojawiły się asfaltowe drogi i ostatni dzień przebiegł bez żadnych przygód.

Różnica między tymi państwami jest mniej więcej taka, jak miedzy Warszawą a Kozią Wólką pod Skierniewicami. Z pełnych życia, głośnych, ogarniętych rządzą pieniądza i głodem ziemi Chin wjeżdżamy do Laosu, który rozbraja nas spokojem. Życie płynie tu wolno, nikomu się  nie spieszy, nikt nie nagabuje cię byś pojechał jego samochodem, czy kupił jego towar . Cały dzień poszukujemy w Luang Prabang łodzi którą moglibyśmy popłynąć Mekongiem w stronę stolicy Vientian.

 

Spływając Mekongiem

 Jak zwykle o szóstej rano pieją koguty, wkrótce zrobi się jasno. Mimo, że od statku do najbliższego domu jest kilkadziesiąt metrów odgłosy z brzegu są zbyt  natarczywe i irytujące by można było dalej spać. Barka ze zbożem którą płyniemy do Pak Lay stoi zacumowana  przy rodzinnej wiosce naszego kapitana kilkanaście kilometrów za Luang Prabang. Wkrótce pojawia się jego żona , przynosi w misce trochę ryżu, garść ziemi, kwiaty, kadzidełka i świeczki. Robi porządek przy znajdującym się na dziobie niewielkim ołtarzyku, pozostawia tu ryż , ziemie i kwiaty, rozpala kadzidełka, świeczki i oddaje się modlitwie. Kapitan po porannej kąpieli zaprasza nas na śniadanie : w plecionym koszyku przynosi charakterystyczny dla Laosu gotowany na parze ryż z którego lepimy kulki i zamaczamy je w bardzo ostrym sosie chili , zagryzamy to bardzo smacznym gotowaną zieleniną . Odwzajemniamy się kanapkami z rybą -jeszcze z Polski, cebulą i pomidorem . Po obfitym śniadaniu małoletni pomocnicy kapitana chwytają za długie bambusowe tyki , odpychają statek od brzegu i ruszamy w dół Mekongu. Rzeka ma około 300 metrów szerokości, nie zachęcającą do kąpieli żółto – pomarańczową barwę i  dość leniwy nurt. Jednak po kilkunastu godzinach podróży  zmienia swe oblicze : nurt przyśpiesza, pojawia się w nim wiele skał które tworzą niebezpieczne zawirowania -w niektórych miejscach  wygląda tak jakby gotowała się woda. Nasza łódź dość sprawnie wymija skały i kipiele, widać że kapitan mimo młodego wieku płynie tędy nie pierwszy raz. Pokonanie 300 kilometrów do Pak Lay zajmuje nam 12 godzin. To port docelowy naszej łodzi , na kolejne 300 kilometrów do Vientian musimy znaleść innego przewoźnika. Jak się później okazuje mamy z tym spory problem bo żaden ze statków do stolicy nie wybiera się , nie można tam też dojechać lądem bo nie ma drogi. Jedyne wyjście to wypożyczyć motorówkę i tak czynimy. Podróż sześcioosobową torpedą dostarcza nam wielu wrażeń – nie były one jednak związane z pięknem rzeki a ze strachem i cierpieniem które towarzyszyły tej trzygodzinnej eskapadzie. Z kolanami pod brodą , kurczowo trzymając się niskiej burty z przerażeniem patrzyliśmy jak nasz „speed boat” z szybkością 80 km/h lawiruje wśród skał, wysepek i innych łodzi na rzece. Kilku metrowe loty i gwałtowne skręty powodują, że choć na kilkanaście sekund nasze myśli odrywają się od cierpnących nóg i przeraźliwego huku silnika na  który  jesteśmy zdani. Z wielką radością witamy zabudowania stolicy Laosu.

Festiwal z okazji zakończenia pory deszczowej to główna atrakcja pobytu w Vientian. Na południu Laosu docieramy do ruin świątyni Wat Phu pochodzącej z czasów Anghoru. Mimo, że jesteśmy tuż przy granicy z Kambodżą by wjechać do tego kraju musimy przejechać jeszcze 700 km, najbliższe otwarte przejście graniczne znajduje się w tajlandzkim Aranyaprathet.

 

Niezła „Kambodża”

 

Tajlandzko – kambodżańskie przejście graniczne robi na nas niesamowite wrażenie. Tłumy ludzi objuczonych pakunkami, pchających ogromne wózki zapakowane workami  przetaczają się w obie strony. Obszarpani, umorusani, często bez butów wyglądają jak uciekinierzy z zagrożonego bombardowaniem miasta. Mamy sporo kłopotu ze znalezieniem okienka kontroli paszportowej by upamiętnić stemplem pobyt w tym rzadko odwiedzanym przez turystów kraju.

Kawałek dalej docieramy do ronda na środku którego leży kilka spalonych samochodów, a wokół krążą dziesiątki motocykli unoszących tumany kurzu. Tu próbujemy znaleźć jakiś transport w głąb kraju . Przesiadając się z samochodu na samochód dobijamy właściwej ceny i ruszamy w stronę stolicy. Dziś chcemy dotrzeć do odległego o 48 km Sisophone. Mimo , że udało się nam uciec z przygranicznego piekiełka czekało nas tego wieczoru jeszcze kilka emocjonujących chwil. Dużą frajdą była sama jazda na pace pickupa wypełnionego ludźmi i towarem . Trzeba było wykazywać się siłą i wytrzymałością a nawet zdolnościami akrobatycznymi by nie wypaść na którejś z dziur.  Należy też wspomnieć o tumanach kurzu unoszących się z drogi i dużych ilościach owadów rozbijających się o nasze twarze. Najbardziej niepokoiło nas jednak co innego . Co pewien czas w reflektorach samochodu pojawiali się uzbrojeni mężczyźni  zagradzając nam drogę przejazdu . Kierowca nie zdejmował jednak nogi z gazu i w ostatniej chwili schodzili oni na pobocze. Z niepokojem nasłuchiwaliśmy czy nie odezwą się ich kałasznikowy, cała swą uwagę skupiłem na plecach analizując czy nie robi mi się w którymś z miejsc trochę cieplej. Na szczęście były to chyba tylko rutynowe kontrole – widać takie tu zwyczaje.

W stolicy Phnom Penh  bawimy tylko jeden dzień – żądni wrażeń ruszamy w najdziksze kambodżańskie rejony do prowincji Ratanakiri. Podróż jest prawdziwą droga przez mękę  – pokonanie niecałych pięciuset kilometrów zajmuje nam 3 dni. O ile transport rzeczny po Mekongu jest przyjemny i nieuciążliwy, to podróżowanie drogą lądową spokojnie można porównać do zmagań uczestników Camel Trophy. Ściśnięci w 16 osób na pace pickupa o wymiarach półtora na półtora metra walczyliśmy ze swymi słabościami, bólem tyłka i rąk by przetrwać kolejny dzień zmagań z kambodżańskimi bezdrożami. Nagroda czekała na nas w lasach Ratanakiri. 

 

Dzikie ostępy Ratanakiri

 

Przypadkowo spotkany człowiek okazuje się być szczęśliwym posiadaczem łodzi i przewozi nas na drugi brzeg dość wartko płynącej rzeki Tonle San . Według informacji jakie otrzymaliśmy w Ban Lung – stolicy prowincji prawy brzeg rzeki zamieszkuje ludność pochodzenia laotańskiego i chińskiego natomiast w głębi lądu żyją dzikie plemiona nie trudniące się ani uprawą ziemi ani hodowlą  – żyją z tego co można znaleźć w buszu. Zagłębiając się w las mieliśmy nadzieje na spotkanie z tymi dziko żyjącymi ludźmi. Wkrótce natknęliśmy się na pierwsze domki na palach , ich mieszkańcy bacznie obserwowali nas przez liczne szpary w ścianach domostw. Ruszyliśmy jednak dalej chcąc dotrzeć do widocznego na horyzoncie gęstego lasu. W miarę oddalania się od rzeki czujemy się coraz mniej pewnie – będące dotąd na nogach klapki zastępują solidne buty za kostkę , wzrok badawczo przeczesuje otaczające nas chaszcze – raczej nie mamy ochoty na spotkanie z jakimś pełzającym stworzeniem. Ciekawość i chęć przeżycia przygody pchają nas jednak do przodu.

Biblijna mądrość ” szukajcie a znajdziecie ” sprawdza się w naszym przypadku szybciej niż się spodziewaliśmy. Już od pewnego czasu czuliśmy woń ogniska , teraz jesteśmy dziesięć metrów od niego, niezauważeni przez krzątające się wokół kobiety obserwujemy jak smażą spory kawał mięsa . Na rękach , policzkach i czołach widać ślady po tatuażach , uszy mają dziwnie wyciągnięte i porozcinane, skromna odzież w niewielkim stopniu przysłania kościste ciała. Obawiając się trochę reakcji postanawiamy zwrócić na siebie uwagę. Pierwszy lęk szybko mija próbujemy więc nawiązać kontakt – niestety ani dukany kambodżański , ani nie zawodne pismo rysunkowe okazują się niezrozumiałe i wywołują tylko salwy śmiechu. Spore zainteresowanie wywołują nasze aparaty fotograficzne i plecaki. Nisko już świecące słońce przyśpiesza naszą decyzję o poszukiwaniu drogi powrotnej do cywilizacji. Żegnamy się kłaniając się nisko ze złożonymi jak do pacierza rękoma i ku naszemu zdziwieniu odwzajemniają się tym samym . Przez godzinę pędzimy ile sił w nogach przez dżungle byle tylko zdążyć przed zmrokiem . Przedsmak tego co dzieje się tu w nocy mamy już teraz – jednostajny dźwięk dobiegający ze wszystkich stron  przypomina odgłos startującego samolotu. Trudno się do niego przyzwyczaić, jego częstotliwość wywołuje lęk  – na szczęście wkrótce docieramy do pól ryżowych gdzie jest dużo spokojniej. Przez kolejne pół godziny krążymy po labiryncie grobli dzielących  pola ryżowe, aż w końcu docieramy do rzeki. Słońce już dawno zaszło za horyzontem  nie pozostaje nam nic innego jak przenocować tutaj ,  za łodzią  na drugi brzeg rozejrzymy się dopiero rano.

Podróż przez Tajlandię i Malezję do Singapuru to jakby opowieść z innej książki : nowoczesne autostrady, klimatyzowane autobusy, szybkie pociągi . Jednak i tu , podobnie jak na całym świecie w najbardziej cywilizowanym kraju można znaleźć ostoje dzikiej przyrody i ludzi żyjących w zgodzie z Matką Naturą. Najłatwiej takie miejsca znaleźć na obszarach przygranicznych zamieszkałych przez mniejszości narodowe.  

 

Po obu stronach tajlandzko – birmańskiej granicy

 

Zamieszkałe przez plemiona Karen i Mon wioski nieopodal jeziora Khao Laem Dam w Tajlandii przypominają te które widzieliśmy w Laosie czy Kambodży. Charakterystyczne domki na palach dominują też u ich pobratymców tuż za granicą w sąsiedniej Birmie zwanej teraz Maynmar. Tego dnia wstajemy wcześnie rano – czerwono wschodzące słońce i mgły unoszące się nad jeziorem tworzą niesamowitą scenerię. W miarę jak słońce unosi się wyżej mgły rozrzedzają się i wyłaniają się z niej kolejne szczegóły krajobrazu : najwcześniej widoczne są błyszczące dachy świątyń na drugim brzegu , potem wyłaniają się domy – najpierw te pływające  po jeziorze , potem te na stałym lądzie, na samym końcu możemy obserwować dotąd tylko słyszane rybackie łodzie. Po tym porannym spektaklu ruszamy do odległej o 40 km granicy z Birmą . Podobno bez wizy można wjechać na jeden dzień do przygranicznego miasteczka. Auto stop w tej części Tajlandii funkcjonuje z ponad 50 % skutecznością nie mamy więc żadnych problemów z dotarciem do przejścia granicznego przy Trzech Pagodach gdzie rzeczywiście za 10 $ opłatą przekraczamy granicę . Wizyta w Birmie według stróży prawa powinna się ograniczać do odwiedzin miejscowego targowiska – my jednak postanawiamy zobaczyć coś więcej . Przemykając bocznymi ścieżkami odwiedzamy dwie leżące nieopodal wioski zamieszkałe przez ludzi z plemienia Karen.

Mieszkańcy bardzo miło nas przyjmują – zapraszają do domu, częstują herbatą , mężczyźni w charakterystycznych kraciastych spódnicach chętnie pozują do zdjęć , dowcipkują. Mimo bariery językowej doskonale klei się rozmowa w języku migowo – gestykulacyjnym. Przy pożegnaniu tłumaczą nam którędy iść by nie natknąć się na posterunki policji. Po czterech godzinach zostajemy jednak namierzeni przez policjanta na motorze i kulturalnie skierowani w stronę przejścia granicznego. Gdy docieramy z powrotem nad  Khao Laem Dam słońce zawisło nisko nad horyzontem – czerwona poświata rozcieła toń  jeziora na dwie części, pojawiły się pierwsze mgły…

 

Podróż do Singapuru klimatyzowanym autobusem z prawie lezącymi miejscami była tak wygodna , że przesypiamy malezyjski terminal wyjazdowy i udaje się nas dobudzić dopiero na wjeździe do Singapuru. Nie zostajemy tam wpuszczeni bez pieczątek potwierdzających nasz wyjazd z Malezji, musimy więc wrócić na piechotę .

Singapur miasto czyste i poukładane nie rzuca nas na kolana , wręcz nieswojo czujemy się w wielkomiejskim zgiełku. Nasze wyblakłe od słońca koszulki, podniszczone buty i zakurzone plecaki odróżniają nas od otaczających nas ludzi. Co zrobić  skoro  to właśnie to miasto jest najdalej od Polski położonym punktem gdzie można dojechać lądem co było celem naszej trzymiesięcznej podróży.

 

                     

 

 

 

„A w kim z nas nie drzemie pociąg do zwiedzania krajów pierwotnych, nieznanych, do oglądania rzeczy obcych, niecodziennych!

Czy musimy jednak szukać tego aż za morzami czy piaskami pustyni?

W Europie, ba we własnym kraju posiadamy wyspę egzotyzmu, niedocenianą jednak i zapomnianą.”

                                                     KRÓTKI PRZEWODNIK PO HUCULSZCZYŹNIE

                                                     WARSZAWA 1933

 

Na karpackim szlaku

 

Po 30 godzinach podróży z niezliczoną ilością przesiadek docieramy do Szybenego – wioski wciśniętej między Połoniny Hrywniańskie i Czywczyńskie w Karpatach Ukraińskich. Z oddalonej o 40 km. Wierchowiny kursuje tu jeden autobus na dobę i jest on z pewnością jednym z najbardziej zatłoczonych w tej części Europy. Przykro nam było, że tego dnia z naszego powodu kilka osób więcej pozostało na przystanku – może uda się im jutro. Kolejna „przeprawa” czekała nas we wsi : drogę zagradza nam szlaban, by znaleźć się po drugiej stronie potrzebna jest przepustka. Można ją otrzymać w Wierchowinie, ale podróż tam i z powrotem może zająć nawet trzy dni. Po nocy spędzonej przy szlabanie zostajemy jednak wpuszczeni w upragnione góry, przed wojną uważane były one za najdziksze we wschodnio karpackim paśmie i tak pozostało do dzisiaj, o czym przekonaliśmy się w ciągu najbliższych dni.

Na początek ruszyliśmy w stronę Burkutu – znanego kiedyś uzdrowiska, by pokrzepić się słynną na całe Karpaty burkucką wodą i rozpocząć żmudne podejście na Hrywniańskie Połoniny. Popołudniem, gdy słońce zaczęło przybierać ciepłą pomarańczową barwę powitaliśmy radośnie krańce połoniny, jeszcze kilkanaście minut i będziemy na grani. Gdzieś z oddali dobiega dźwięk setek dzwonków, wkrótce na tle żółtej trawy i zielonych kęp kosodrzewiny ujrzymy ogromne stado owiec podążające do widocznych niżej zagród. Wspaniała pogoda umożliwia nam prześledzenie trasy na najbliższe dni – całkiem niedaleko od nas najwyższa na Hrywniańskiej połoninie Baba Ludowa, trochę z prawej jakby na końcu grani – Pniewie. W stronę powoli zachodzącego słońca Połoniny Czywczyńskie z wysuniętą do przodu piramidą Czywczyna, za nimi przewyższające je wysokością leżące już w Rumunii Karpaty Marmarowskie. Lecz najładniejszy widok rozciąga się na północny-zachod : na pierwszym planie Pop Iwan z widocznymi z stąd ruinami obserwatorium, za nim ustawione jakby w kolejce poszczególne kulminacje Czarnohory – Brebienieskul, Gutin Tomnatek, Howerla , Pietrosz . Trochę z lewej to chyba Bliżnica na połoninie Świdowca, a na końcu horyzontu widać Gorgany .Wkrótce po słońcu zostaje tylko czerwona poświata, silny wiatr targający płomieniami ogniska zapowiada chyba zmianę pogody . Gdy dwa dni później mozolnie pniemy się na Czywczyna nie mamy już żadnych wątpliwości – smagający po twarzy deszcz i mgła ograniczająca widoczność do kilkudziesięciu metrów to wystarczające dowody. Początkowo idziemy przyjemnym wydeptanym traktem wzdłuż szumiącego potoku. Liczne przeprawy z jednej na drugą stronę są doskonałym urozmaiceniem marszu. Jest przy tym sporo śmiechu, bo zawsze znajdzie się ktoś komu się nie uda i nabierze w buty trochę wody. Sielanka  niestety wkrótce się kończy : potok jak szumiał tak szumi, choć jego brzegi stały się dużo wyższe, a nurt szybszy – znikła nam niestety ścieżka. Próbujemy przedzierać się lasem co przynosi efekty w postaci znalezionych ogromnych prawdziwków ( zwanych też czernobylkami ) lecz nie zmniejsza odległości od celu. Gałęzie smagają po twarzy, buty ślizgają się w błocie – nasze górskie ambicje wystawiane są na ciężką próbę. Pozostała nam tylko jedna możliwość iść strumieniem. Zabawa jest przednia : skoki z kamienia na kamień, pokonywanie pod prąd wodospadów, testowanie zmysłu równowagi na powalonych drzewach –  czułem się jak bym przemierzał nie odkryte jeszcze przez człowieka deszczowe lasy gdzieś w Indonezji  . Deszcz przechodzący w śnieg przypomina nam gdzie jesteśmy, a zapadająca szarówka zmusza do przyśpieszenia kroku – rozbicie namiotów w strumieniu, czy na pobliskim zboczu – raczej niemożliwe. Przed zapadnięciem zmroku docieramy jednak na upragnioną połoninę, lecz co robić dalej – zmarznięci, przemoczeni nie bardzo mamy ochotę na nocleg w namiotach . Postanawiamy poszukać jakiejś pasterskiej chaty – ciepły piec, gorące jedzenie o tym się marzy w takich chwilach. A że marzenia nieraz się spełniają . Silniejszy podmuch wiatru wyłonił z mgły 100 m od nas dużą pasterską chałupę. Mili gospodarze zaprosili nas do środka, poczęstowali herbatą, odstąpili jedną z izb byśmy mogli ułożyć do snu swe przemarznięte kości. Następnego dnia pogoda jest jeszcze gorsza , za namową gospodarzy zostajemy jeszcze jeden dzień asystując przy warzeniu sera, ubijaniu masła, karmieniu i dojeniu bydła. Próbujemy produktów mlecznych wyrabianych tu wysoko w górach, wypytujemy o zioła używane w kuchni. Następnego dnia pogoda staje się łaskawsza i możemy wyruszyć na podbój Czywczynów. Kilka dni później  znów „walczymy” w autobusie relacji Szybene – Wierchowina ,a za nami pozostały najdziksze zakątki Karpat. 

O wyższości Karpat Wschodnich nad Zachodnimi.

Losy Karpat Wschodnich tak się potoczyły, że tylko do roku 1939 ta „wyspa egzotyzmu” witała nas z otwartymi rękoma. Kolejne pół wieku sny o górach dzikich realizować musieliśmy w zadeptanych Bieszczadach i niewysokich Beskidach.  Od końca lat osiemdziesiątych możemy odkrywać je na nowo.

Wśród tych, których ciekawość i chęć przeżycia niesamowitej przygody pognała na wschód byłem i ja. Już pierwsze spotkania z tymi górami wywarły na mnie takie wrażenie, że mówiąc „wyjazd w góry” myślałem; „wyjazd w Karpaty Wschodnie”. Nasze piękne Beskidy czy Tatry poszły zupełnie w odstawkę – odkryłem jak gdyby wyższy stopień górskiego wtajemniczenia. Gdy zafascynowany ukraińskimi połoninami trafiłem pewnego razu w nasze góry wszystko mnie w nich denerwowało; znakowane szlaki – które decydowały za mnie gdzie mam iść, ludzie – których było tak dużo, że były kłopoty z wyminięciem się na ścieżce; do pasji doprowadzało mnie ciągłe wykrzykiwanie „cześć” choć to przecież fajny górski zwyczaj. Brakowało mi tego niesamowitego spokoju jaki panuje tam na wschodzie.  Długo przeklinałem chwile w której zdecydowałem się na nocleg w schronisku –  położyłem się na podłodze ledwo znajdując miejsce by wyciągnąć nogi, ale jak tu zasnąć; w jednym końcu  rozmawiają, w drugim ktoś gra na gitarze, przez leżący tłum raz po raz przedziera się jakiś desperat – co ja tutaj robię ? – pomyślałem. Znam przecież miejsca gdzie przez cały dzień wędrówki nie spotkasz żywego ducha, nie ma tam szlaków, nie ma schronisk – często brak nawet wąskiej ścieżki która ułatwiłaby mozolny marsz, zasugerowała właściwy kierunek. Zdany jesteś na mało dokładną mapę, kompas, i to jak potrafisz z nich skorzystać. Brak cywilizacji powoduje, że w plecaku musisz zmieścić ciepły śpiwór, namiot i zapas żywności na kilkanaście dni, co niewątpliwie odczują Twoje ramiona, lecz jakie ma to znaczenie w porównaniu z tym co zyskasz. Noszenie ze sobą wszystkiego co niezbędne by przeżyć przez kilka dni powoduje niesamowite uczucie swobody; idziesz gdzie chcesz, rozbijasz namiot tam gdzie Ci się podoba i wtedy gdy masz na to ochotę. Przestrzenie które możesz tam pokonywać są ogromne: łańcuch Karpat Wschodnich to około 600 km. długości i 100 km. szerokości a leżące w nim pasma zadziwiają swą różnorodnością. 

O atrakcjach

 

Gdy dotrzesz w góry Rodniańskie poczujesz się prawie jak w Tatrach – skaliste szczyty, głębokie przepaście. W Karpatach Marmarowskich  zmęczy cię podejście na otoczonego głębokimi dolinami Farkula, czy Popa Iwana lecz nie będziesz żałował – widok na piękne gnejsowe urwiska, czy polodowcowe jeziorka wynagrodzi twój trud. Zupełnie odmienny pejzaż czeka cię gdy zawitasz na szczytach Świdowca lub Czarnohory – ciągnące się kilometrami morze traw, bezkresna połonina nigdzie na świecie nie doświadczysz takich widoków. Jeżeli spodziewasz się, że następne pasmo to będzie jeden ze znanych obrazków to jesteś w błędzie. Uważane za najbardziej niedostępne we wschodnio karpackim łańcuchu Gorgany będą utrudniać twój mozolny marsz skalnymi rumowiskami i zwartymi zastępami kosówki. Kosówka to symbol tych gór – ich niedostępności i dzikości. Dla mnie to jedna z atrakcji Karpat, są jednak tacy, którzy bardzo denerwują się na wspomnienie o niej, tyczy to szczególnie posiadaczy plecaków z szerokim zewnętrznym stelażem którzy mieli okazje przedzierać się granią Gorgan. Jest to jednak wdzięczny temat wspomnień z karpackich eskapad. Karłowate, iglaste drzewko często porasta gęstymi połaciami górne partie gór. Ciężko je obejść, nie sposób przeskoczyć. Pozostaje tylko zamknąć oczy i przed siebie – licząc na  utrzymanie właściwego kierunku. Po 20 metrach masz poocierane nogi, żywicę na twarzy i igły między plecami a mokrą koszulą. Gdy masz już dosyć patrzenia na zielone to pozostaje ci zadrzeć głowę do góry – tam jest niebiesko. Nadciągająca szarówka to oznaka by postarać się o szybkie opuszczenie „dżungli”, bo nocleg tutaj nie należy do najwygodniejszych. A czekają nas jeszcze przecież same najprzyjemniejsze chwile dnia – gotowanie i jedzenie jakże oczekiwanego wieczornego posiłku, a następnie leżakowanie przed namiotem i popijanie gorącej herbaty. Może gdzieś w przepastnym plecaku znajdzie się też kostka czekolady czy paczka herbatników. Jakże mało w takich momentach potrzeba nam do pełnego zadowolenia. Romantykom Matka Natura z pewnością nie poskąpi pięknego zachodu słońca. I wtedy rozglądając się w około spostrzeżemy rzecz niesamowitą – w którą stronę by nie spojrzeć wszędzie tylko góry, aż do zatarcia granicy między niebem a ziemią. Są w Karpatach takie miejsca (szczególnie w Gorganach ) z których rozglądając się nie dostrzeżecie żadnych oznak ludzkiego istnienia, choćby jednego światełka w oddali. Czy w takiej scenerii pamiętamy o ciężkich „chwilach” w kosodrzewinie? 

O ludziach .

                                                                                                                                                     

Jednak nie tylko góry stanowią o atrakcyjności tych terenów, spotkania z ludźmi dostarczają też wielu wrażeń. Jako, że są to tereny rozwiniętego pasterstwa  będąc jeszcze w górach mamy szansę na kontakty z miejscowymi. Od św. Jura ( 6 maja ) rozpoczyna się „ połonynskyj chid „ czyli uroczyste wkroczenie na połoniny. Często w tym dniu odbywają się festyny i nabożeństwa z udziałem pasterzy. Kolejne kilka miesięcy spędzą oni na połoninie doglądając inwentarza i warząc sery czym kieruje najbardziej doświadczony z nich watah. Żyjący w kolibach i szałasach pasterze chętnie udzielą rad, zaproszą do wieczornego ogniska czy wymienią kawał sera za konserwę. Jedyną rzeczą której możemy się obawiać to pasterskie psy niezbyt przychylne obcym kręcącym się wokół stada, ale i je łatwo udobruchać. We wrześniu połoniny znów opustoszeją, uroczyste zakończenie wypasu bydła nastąpi na Matki Boskiej Zielnej a owiec na Matki Boskiej Siewnej.

Wizyta we wsi uświadomi nam jak ciężkie życie wiodą jej mieszkańcy. Z ostatniego zimowego wyjazdu utkwił mi w pamięci widok kobiety robiącej pranie w ledwo wyłaniającym się ze śniegu górskim strumyku. Temperatura powietrza była na tyle niska, że po minucie kostniała ręka trzymająca aparat fotograficzny. Nasza bohaterka nie przejmowała się jednak mrozem – w międzyczasie zdążyła jeszcze pogawędzić z sąsiadkami. Podobne odczucia zawładną naszą duszą gdy przyjrzymy się czym też mieszkańcy Karpat raczą swój żołądek. Podstawowymi i często jedynymi składnikami diety są : chleb, ziemniaki, kasza przyrządzana w postaci mamałygi, mleko, słonina i warzywa z przewagą kapusty. Nie można też pominąć palinki czy gorzałki – domowym sposobem wytwarzanego alkoholu będącego dla wielu kluczem do zdrowia i długowieczności. Niestety częste przypadki przedawkowania „lekarstwa” przynoszą skutki odwrotne. Prawdziwą ucztą dla miłośnika wiejskich „klimatów” będzie zaproszenie do  huculskiej chaty – nieliczne drewniane meble, tkane kilimy i piękne święte obrazy na ścianach – istne muzeum sztuki ludowej. Dom posiada często tylko dwie izby : kuchenną z dużym piecem służącym do przygotowywania posiłków i ogrzewania domu oraz sypialną ze stołem, szafą i drewnianymi łóżkami .Dalszą część domu zajmują pomieszczenia gospodarcze. Pisząc o ludziach Karpat nie sposób nie wspomnieć o ich bardzo przychylnym nastawieniu do Polaków i turystów wszelkich nacji. Otwarci, życzliwi i gościnni – tacy są mieszkańcy najdzikszych gór Europy.

O historii.

 

Nim odkryto turystyczne walory tych terenów, zasłynęły Karpaty leczniczymi wodami mineralnymi. Do Burkutu u stóp Czarnohory pierwsi „kuracjusze” przybywali już w XVII w. Wkrótce na mapie uzdrowisk pojawiły się też Worochta, Jaremcze, Żabie, Mikuliczyn. Przybywali ludzie z odległych stron by leczyć się „żętycą, kąpielami i powietrzem”.

Pojawili się też tacy, których ciekawość i pionierskie zacięcie pchały w okoliczne góry – tak powstawały pierwsze opisy krajoznawcze, tak tworzyła się legenda o dzikości tych gór.

Koniec XIXw. dał początek zorganizowanym formą poznawania Karpat – powstały pierwsze oddziały Towarzystwa Tatrzańskiego w Stanisławowie, Kołomyi i Lwowie. Ich praca zaowocowała wkrótce powstaniem pierwszych schronisk i znakowanych szlaków turystycznych, ukazały się liczne przewodniki.

II Rzeczpospolita osadziła swą południową granicę na grani Karpat Wschodnich aż po masyw Hnitesy, a od wschodu oparła się na Białym Czeremoszu. Konwencja turystyczna z sąsiednią Czechosłowacją dawała możliwość poruszania się po przygranicznych terenach. Trwał  rozwój turystyczny regionu. Mimo, że coraz większe rzesze wędrowców, narciarzy, myśliwych i wędkarzy pojawiały się na karpackich szlakach, górskie schroniska powstawały jak grzyby po deszczu, a uzdrowiska pękały w szwach – ogromne górskie przestrzenie dawały ciągle szansę odkrycia swojego kawałka dzikich gór.

Druga wojna światowa przyniosła nam zmianę granic, przez kolejne pół wieku polski turysta rzadko będzie zaglądał w najpiękniejsze partie Karpat Wschodnich.

Tereny te zatraciły swój turystyczno-uzdrowiskowy charakter. Mieszkańcy ZSRR wypoczywać woleli nad Morzem Czarnym, turystyka traktowana jako dziedzina sportu występowała tylko w formie zorganizowanej i na jej potrzeby w dolinach powstawały betonowe turbazy, piękne górskie schroniska straciły rację bytu. Z okresu międzywojennego w dobrym stanie zachowały się praktycznie tylko słupki graniczne między „burżuazyjnoj Czechoslowakiu a pańskoj Polszu”. Próbowano przystroić je kołchozowymi oborami a nawet bazą rakietową.

Zaginęły też prawie całkowicie tradycje i kultura karpackich górali – Hucułów, Bojków i Łemków, nieliczne piękne cerkwie przypominają o ich istnieniu.

INFORMATOR

Formalności wjazdowe :

Ukraina, Rumunia – do obu państw wjedziemy bez wiz.

W roku 1998 zniesiono vouchery, ale wprowadzono obowiązkowe ukraińskie ubezpieczenie. Koszt jego wynosi 1 markę niemiecką za dzień pobytu, ale nie mniej niż 8 marek nawet przy tranzytowym przejeździe do Rumunii.

Przepisy wjazdowe do obu państw mówią o posiadaniu pewnej ilości dewiz na każdy dzień pobytu – nie jest to jednak egzekwowane.

Dojazd

Bieszczady Wschodnie

Pociągiem z Zagórza do Chyrowa ( Ukraina ) następnie autobusem do Starego Sambora, tam przesiadamy się na pociąg w kierunku Użhorodu.

Gorgany

Dojazd do Stryja pociągiem przez Chyrów –Sambor lub Przemyśl – Lwów ewentualnie bezpośrednio autobusem z Przemyśla czy Warszawy, dalej lokalnym pociągiem lub autobusem.

Czarnohora, Świdowiec

Z Lwowa pociągiem w kierunku Rachowa lub autobusem z Przemyśla do Kołomyi i dalej transportem lokalnym.

Karpaty Marmarowskie i Góry Rodniańskie

Autobusem z Przemyśla do Suczawy lub w przypadku braku miejsc Przemyśl – Czerniowce – Suczawa. Inna możliwość to przejazd lokalnymi pociągami przez Słowację i Węgry.

Szybszym i wygodniejszym, ale zarazem droższym sposobem dojazdu w wybrane pasmo Karpat Ukraińskich jest wynajęcie „busika” który z Lwowa w Czarnohorę zawiezie nas za 100$ (10 osób).        

W podgórskich wioskach często jedynym środkiem transportu jest tzw. okazja. Nikogo tam nie zdziwi podróż na pace „gruzawika” , czy powrót z gór leśną kolejką . Z braku innych możliwości zdarza się, że trzeba skorzystać z mniej wygodnych sposobów przemieszczania się – jak np. w towarzystwie bydła rogatego wiezionego na sprzedaż, które nie zważając na twe nowe obuwie załatwi nań swe potrzeby. Ważne jednak by dotrzeć tam, gdzie się planowało.

Koszty transportu – przykładowe ceny :

Pociąg Krościenko – Chyrów – Krościenko 12 Zł

Pociąg ( II kl. ) Lwów – Stanisławów / Iwanofrankowsk / ~ 2$

Autobus Chyrów – Stary Sambor ( 15 km. ) ~ 0,3 $ ; taxi na tej samej trasie 2,5$

Autobus Przemyśl – Lwów 15 Zł , Przemyśl – Kołomyja 32 Zł , Przemyśl – Suczawa 60 Zł , Warszawa – Kołomyja 50 Zł.

Mapy i przewodniki :

Reprinty przedwojennych map topograficznych WIG

Janusz Gudowski : Ukraińskie Beskidy Wschodnie tom 1i2

Marek Olszański, Leszek Rymarowicz : Powroty w Czarnohorę

Płaj – wydawnictwo Towarzystwa Karpackiego

Adam Kulewski, Andrzej Wielocha : Karpaty Marmarowskie

Mieczysław Orłowicz : Wschodnie Karpaty

Noclegi :

Najwygodniejszy jest własny namiot – można go rozbić wszędzie.

Od września do maja/czerwca można korzystać z nie używanych wtedy pasterskich kolib. Znajdziemy w nich kilka wyścielonych sianem pryczy, wygodne palenisko i trochę opału. Pamiętajmy jednak, że jesteśmy tylko gośćmi i zostawmy je w stanie w jakim były przed naszym przybyciem.

W dolinach można przenocować w turbazach (1 – 3 $ ) lub szukać schronienia u gospodarzy, co pozwala najlepiej poznać życie tamtejszych mieszkańców. Oczywiście nie każdy od razu zaprosi Cię do domu na nocleg. Ale gdy znajdziesz pretekst do dłuższej rozmowy i wzbudzisz zaufanie – są duże szansę, że otworzy przed Tobą swe podwoje małe muzeum ludowe jakim jest niemal każda chata.

Zaopatrzenie :

W miastach i miasteczkach można kupić wszystko w cenach zbliżonych do naszych, najlepiej zaopatrzone są targowiska gdzie przeważają polskie towary.

Im mniejsza wieś tym słabsze zaopatrzenie. Bez kłopotów kupimy chleb i wódkę – towary pierwszej potrzeby, możemy też poprzebierać w sokach i dżemach „zdziełanych” jeszcze w CCCP.

Póki co – najlepsze rozwiązanie to zabranie żywności z kraju, szczególnie gdy planujemy większość czasu spędzić w górach i przyzwyczailiśmy się do pewnych kanonów kulinarnych.

Warto popytać.

Wyjazdy w Karpaty Wschodnie to domena środowiska akademickiego. Nawiązując kontakt z klubem turystycznym czy studenckim kołem przewodników na lokalnej uczelni masz szansę otrzymać wiele cennych rad, czy nawet zabrać się na najbliższy wyjazd. Ja niezapomniane chwile w tych dzikich górach spędzam w towarzystwie przyjaciół z Akademickiego Klubu Turystycznego w Olsztynie.

 Ukazało się w Globtroterze około 1999r

                                            

KAMBODŻA – PAŃSTWO O DWÓCH OBLICZACH 

 

Pierwsze wrażenie to niesamowity chaos jak wszędzie gdzie po latach niepokojów próbuje się wrócić do normalności . Gdy się jednak do tego przyzwyczaimy, dostrzeżemy drugie –  bardzo życzliwych i optymistycznie nastawionych do życia ludzi, piękne krajobrazy – to istny raj dla tych którzy szukają kontaktu z dziewiczą przyrodą i ludźmi niezepsutymi przez wypchane portfele zachodnich turystów.

Futurystyczna granica

Tajlandzko-kambodżańskie przejście graniczne w Poipet wygląda jakby kręcono tu filmu z gatunku – ziemia po wojnie nuklearnej  – rok 2099. W obie strony przemieszczają się setki ludzi taszczących lub ciągnących na wózkach jakieś towary. Unoszone przez nich tumany kurzu ograniczają widoczność do kilkudziesięciu metrów. Umorusani, w podartych koszulach, często bez butów wyglądają jak uciekinierzy z płonącego miasta. Gdy widzimy człowieka z jedną tylko nogą utrzymującego równowagę dzięki dwóm drewnianym kulą i ciągnącego pokaźnej wielkości drewniany wózek jesteśmy przerażeni – czy ci biedni ludzie nie rzucą się zaraz na nas – lepiej ubranych turystów z bogatej Europy ?  W tym rozgardiaszu mamy problemy z odnalezieniem „okienka” kontroli paszportowej by upamiętnić stemplem pobyt w tym egzotycznym kraju. Gdy przy pomocy miejscowych udaje się nam tego dokonać wtapiamy się z naszymi też pokaźnych rozmiarów plecakami w tłum ciężko pracujących granicznych mrówek. Chwile potem docieramy do czegoś w rodzaju ronda, ale tylko z jedną dochodzącą do niego ulicą – tu z pewnością nie trzeba wielkich zmian by zaadoptować to miejsce na plan filmowy : na środku leży kilka spalonych samochodów, wokół krążą setki motorków które błyskawicznie zabierają pasażerów i odjeżdżają w stronę miasta. Kierujący nimi ze szczelnie opatulonymi twarzami, w charakterystycznych kapeluszach i okularach przeciwsłonecznych wyglądają jak futurystyczna  kawaleria. Po obu stronach drogi wyłania się z kurzu przygraniczne targowisko. Sklecone z tego co było pod ręką budy, ławy uginające się pod ciężarem towarów i sterty śmieci wokół.

 

Na celownikach karabinów

 Nasze plecaki szybko rzucają się w oczy kilku cwaniaczkom, którzy proponują nam „bardzo tani” transport do oddalonego o 48 km Sisophone. Są bardzo natarczywi, szarpią za nasze plecaki, wzajemnie przepychają się. Gdy jeden z nich godzi się na niższą cenę dochodzi prawie do rękoczynów. Mimo przerażenia , bo czujemy się jak osaczeni przez stado głodnych wilków twardo bronimy właściwej według nas ceny i zostaje ona zaakceptowana. Ruszamy w drogę, szybko jednak ogarnia nas niepokój : kierunek jazdy nie odpowiada naszym wyobrażeniom o położeniu miasta Sisophone. Jak się okazuje kilka minut później kierowca próbuje wymóc na nas akceptacje jego wygórowanej ceny za przejazd. Trudno musimy wrócić na bazar piechotą. Mimo, że powoli zapadał zmrok ( a w kraju tym nie podróżuje się nocą ) udaje się nam wyrwać z przygranicznego tygla płacąc ogólnie przyjętą cenę. O kambodżańskich drogach można by opowiadać legendy mają one z pewnością więcej dziur niż szwajcarski ser. Pokonanie 48 kilometrów zajmuje nam prawie dwie i pół godziny i jak okaże się później to jedna z lepszych dróg w tym kraju. Mimo , że udało się nam uciec z przygranicznego piekiełka czekało nas tego wieczoru jeszcze kilka emocjonujących chwil. Dużą frajdą była sama jazda na pace pickupa wypełnionego ludźmi i towarem . Trzeba było wykazywać się siłą i wytrzymałością a nawet zdolnościami akrobatycznymi by nie wypaść na którejś z dziur.  Należy też wspomnieć o tumanach kurzu unoszących się z drogi i dużych ilościach owadów rozbijających się o nasze twarze. Najbardziej niepokoiło nas jednak co innego . Co pewien czas w reflektorach samochodu pojawiali się uzbrojeni mężczyźni  zagradzając nam drogę przejazdu . Kierowca nie zdejmował jednak nogi z gazu i w ostatniej chwili schodzili oni na pobocze. Z niepokojem nasłuchiwaliśmy czy nie odezwą się ich kałasznikowy, cała swą uwagę skupiłem na plecach analizując czy nie robi mi się w którymś z miejsc trochę cieplej. Na szczęście były to chyba tylko rutynowe kontrole – widać takie tu zwyczaje.

 

Podróżowanie po kambodżańsku

  

 Kolejny dzień w całości spędzamy  na pace samochodu, od stolicy dzieli nas jeszcze 350 km. Przez 14 godzin jazdy mieliśmy okazje podziwiać przydrożne krajobrazy i stwierdziliśmy jednomyślnie – tak pięknego kraju nikt z nas jeszcze nie widział – byliśmy zachwyceni. Proszę sobie wyobrazić : ceglasto czerwona droga wijąca się wśród jasno zielonych pól ryżowych, raz po raz z kołyszącego się zielonego dywanu wyrasta dorodna palma lub słomkowo – żółty domek na palach. Drogą podążają wozy na ogromnych drewnianych kołach ciągnięte przez pary bawołów. Wszystko to na tle ciemno niebieskiego nieba. I gdyby nie zauważalny raz po raz bałagan i walające się śmieci pomyślałbym – jestem w raju !  

 Umorusani jak przodkowi górnicy, z obolałymi kilkoma częściami ciała i zauroczeni krajem docieramy do stolicy Phnom Phem . Uroki wielkiego miasta – raczej to nie dla nas, szybko wyruszamy w poszukiwaniu przygód do południowo –  wschodniej części Kambodży.

 Prowincja Ratanakiri uchodzi za najmniej poznaną cześć kraju. Nie przypuszczaliśmy jednak, że przejechanie dzielących nas od Ban Lung stolicy prowincji niecałych pięciuset kilometrów zajmie nam trzy dni. Zaczęliśmy od prawdziwego rarytasu : podróżujemy jedną z dwóch w tym kraju dróg z prawdziwego zdarzenia – asfaltowa, dosyć szeroka, prawie bez dziur.  Sto kilometrowy odcinek z Phnom Phem do Kampong Cham pokonujemy w 2 godziny. W południe siedzimy już na dachu łodzi zmierzającej do Kratie. Na owocowym obżarstwie i obserwacjach tubylców – tych płynących z nami na łodzi i tych żyjących wzdłuż  Mekongu miło mija nam sześciogodzinny  rejs. Kolejne dwa dni to walka z własnymi słabościami na pace samochodu – w najczarniejszych scenariuszach nie braliśmy pod uwagę, że tak może wyglądać droga łącząca dwa spore miasta. Obrazki z Camel Thropy nie zrobią już na nas żadnego wrażenia – przeżyliśmy to sami . Jedyna różnica to chyba tylko to, że na rajdzie w samochodzie jadą 2 –4 osoby, w naszej Toyocie Hilux tylko w szoferce siedziało 8 osób, a na mierzącej półtora na półtora metra pace znajdowały się bagaże, zapasowe koła, narzędzia i 16 osób. Jak wytrzymywał to samochód – nie wiem , to samo pytanie można zadać ludziom . Ratowały nas te najtrudniejsze odcinki które samochód pokonywał bez ludzkiego balastu – biegnąc za nim można było przynajmniej rozprostować kości i dać odpocząć poobijanemu tyłkowi. Emocjonującymi momentami były przeprawy przez tutejsze dosyć proste w konstrukcji mosty i mostki. Te najprostsze składały się z czterech pokaźnych gabarytów kłód spiętych po dwie, bardziej skomplikowane to nieskończone zbiory desek i deseczek poprzybijanych do grubych pali tak, żeby jakoś połączyć dwa przeciwległe brzegi rzeki. W tym drugim przypadku często zdarzało się tak, że do pełni szczęścia brakowało kilku desek, posiadali je jednak miejscowi i za opłatą chętnie je wypożyczali. Pierwszego dnia pokonaliśmy ciągnący się wzdłuż Mekongu odcinek do Stung Treng, drugiego zagłębiamy się w dzikie kambodżańskie lasy by dotrzeć do Ratanakiri. Gdy do stolicy Ban Lung docieramy już po zmroku witają nas tu całkowite ciemności , w okolicy widać dwie – trzy palące się żarówki. Pytamy gromadzących się wokół ciekawskich czy to na pewno jest centrum tej miejscowości ? – potakująco kiwają głowami i uśmiechają się jak by chcieli powiedzieć : witamy w Ratanakiri, tu nie Nowy Jork i nie ma w centrum drapaczy chmur. Rzeczywiście ceny też inne niż w Nowym Jorku nocujemy w hotelu za niecałego dolara amerykańskiego od osoby.

Dzikie Ratanakiri

 Rano rozgruchotanym autobusem  docieramy nad rzekę Tonle San , przeprawiamy się na drugi jaj brzeg i ruszamy w poszukiwaniu znajdujących się z tej strony rzeki wiosek zamieszkałych przez Chińczyków i Laotańczyków . Ścieżki w lasach mają jednak to do siebie, że nie zawsze prowadzą akurat tam gdzie chciałoby się iść . Zamiast iść wzdłuż rzeki zagłębiliśmy się w las wychodząc z założenia , że zawsze można wrócić tą samą drogą. Wkrótce natknęliśmy się na pierwsze domki na palach, ich mieszkańcy  bacznie obserwowali dziwnych przybyszy przez liczne szpary w ścianach domostw. Ruszyliśmy jednak dalej chcąc dotrzeć do widocznego na horyzoncie gęstego lasu. Spodziewaliśmy się  trafić tam na dzikie plemiona  „leśnych ludzi” o których słyszeliśmy w Phnom Phem. Stało się to szybciej niż myśleliśmy – już na skraju lasu dojrzeliśmy kilka skromnych bambusowych chatek , ale ich mieszkańcy z wyglądu i sposobu ubierania przypominają raczej Laotańczyków. W następnym skupisku „domków ” zupełna odmiana – przy ognisku na którym smaży się kawał mięsa zastajemy  kobiety o zupełnie odmiennych rysach twarzy, w oczy rzucają się tatuaże na czołach, policzkach i rękach,  porozcinane uszy i skromne odzienie. Przy bambusowych szałasach dostrzegamy ręcznie plecione charakterystyczne koszyki – narzędzie pracy „leśnych ludzi”. Próby nawiązania kontaktu spełzają na niczym – ani dukany kambodżański , ani niezawodne pismo rysunkowe okazują się nie zrozumiałe i wywołują salwy śmiechu. Żegnamy się więc –  nisko  kłaniając się i ku naszemu zdziwieniu odwzajemniają się tym samym – choć na koniec jakaś nitka kontaktu ! Zadowoleni ruszamy dalej – tym razem w poszukiwaniu cywilizacji bo słońce na horyzoncie coraz niżej , w gardle sucho aż piecze, a my nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy. Wkrótce trafiamy do sporej „laotańskiej” wioski . Od razu rozumieją, że bardzo chce się nam pić – chyba  wyglądamy na wycieńczonych. Niestety  temat : jak mamy z powrotem wrócić nad rzekę ? idzie nam bardzo ciężko. Odstawiamy niezłą pantomimę : pływając wpław i łodzią , łowiąc ryby na różne sposoby by uświadomić im o co nam chodzi. Przecież na pewno chodzą nad rzekę i prowadzi tam wydeptana ścieżka bo nie jest to dalej niż 10 km. Marsz na wyczucie w kierunku  południowym ? – błądzenie nocą po tych gąszczach – raczej się nam nie uśmiecha . Chyba będziemy musieli zostać tu na noc . Wybawienie przychodzi w ostatniej chwili – pojawia się człowiek rozumiejący kilkanaście angielskich słów i na tyle inteligentny, że od razu zrozumiał nasz problem. Odprowadza nas dobry kilometr od osady i wskazuje  właściwą ścieżkę przez busz .

Przez godzinę pędzimy ile sił w nogach przez dżungle byle tylko zdążyć przed zmrokiem . Przedsmak tego co dzieje się tu w nocy mamy już teraz – jednostajny dźwięk dobiegający ze wszystkich stron  przypomina odgłos startującego samolotu. Trudno się do niego przyzwyczaić, jego częstotliwość wywołuje lęk  – na szczęście wkrótce docieramy do pól ryżowych gdzie jest dużo spokojniej. Przez kolejne pół godziny krążymy po labiryncie grobli dzielących  pola ryżowe, aż w końcu docieramy do rzeki. Słońce już dawno zaszło za horyzontem  nie pozostaje nam nic innego jak przenocować tutaj ,  za łodzią  na drugi brzeg rozejrzymy się dopiero rano. Nasz ostatni dzień w Ratanakiri spędzamy buszując wokół Ban Lung. Największe wrażenie wywarło na nas krystalicznie czyste jezioro Yak Lom powstałe w wygasłym szczycie wulkanu. Kolejne dwa dni to powrotna droga do Phnom Phem , stawiamy raczej na transport wodny : szybszy i mniej męczący .

W sercu imperium Czerwonych Khmerów

 Ze stolicy ruszamy  ku  granicy z Tajlandią dla odmiany postanawiamy skorzystać z transportu kolejowego. Wagony przedstawiają widok żałosny – zniszczone, odrapane, bez okien i drzwi , w większości to wagony towarowe gdzie siedzi się na ziemi , bagażu lub … dachu. I one cieszą się największym wzięciem – po pierwsze bezpłatne, a poza tym z pięknymi widokami i orzeźwiającym wiaterkiem. Podróż przerywamy w Pursat by odwiedzić wioski nad jeziorem Tonle Sap po północnej stronie drogi oraz górę Duck Preas gdzie kiedyś znajdowała się rezydencja królewska po stronie południowej. Jezioro Tonle Sap zasilane w porze deszczowej poprzez rzekę o tej samej nazwie wodami z Mekongu kilkakrotnie zwiększa swoją powierzchnie. Gdy ustaną deszcze i obniży się poziom wody w Mekongu następuje zjawisko odwrotne – jezioro zasila rzekę . By dotrzeć do wioski Kampong Luang musieliśmy skorzystać z łodzi mimo, że pora deszczowa skończyła się kilka tygodni temu i rzeka Tonle Sap zmieniła swój bieg i płynie z jeziora do Mekongu. Wioska jest dla nas czymś zupełnie nowym : domy na wysokich palach lub pływających tratwach, podobnie sklepy, stacje benzynowe a nawet posterunek policji i dom partii. Główne zajęcie mieszkańców to połów ryb mają przecież dosłownie w zasięgu ręki najbardziej rybne jezioro świata. Na podbój góry gdzie wypoczywał kiedyś król Kambodży ruszyliśmy motorkiem z przyczepką . Mimo zapewnień kierowcy że jest to pojazd bezpieczny tuż za Pursat zaliczamy pierwszą wywrotkę. Pomni tego przy wszystkich następnych dużych dziurach w drodze wyskakujemy zanim wystąpi zagrożenie. Ostatnie kilometry pokonujemy na piechotę , na odpoczynek zatrzymujemy się u mnicha mieszkającego u stóp góry. Częstuje nas herbatą i prowadzimy krótką rozmowę w języku gestykulacyjno – migowym. O istnieniu rezydencji króla na Duck Preas świadczy tylko kilka betonowych słupków, reszta została zniszczona i rozgrabiona w czasie rządów Czerwonych Khmerów.

Bardzo ściśle z tamtymi czasami wiąże się też kolejne miejsce które odwiedziliśmy nazywane przez miejscowych Wzgórze Śmierci.

Tu nieopodal miejscowości Battabang w czasach Pol Pota zginęło kilka tysięcy ludzi przetrzymywanych w jaskiniach i zrzucanych ze skał . Obecnie w pieczarach żyją  starsi ludzie, którzy po stracie bliskich przywdzieli białe szaty i oddali się służbie Bogu. Żyją oni bardzo skromnie zdając się na łaskę odwiedzających to miejsce ludzi i mieszkańców okolicznej wsi.

Zachwyceni małą ilością dziur, uodpornieni na kurz zbliżaliśmy się do przygranicznego Poipet. Już teraz obiecujemy sobie – na pewno tu wrócimy wszak najdziksze i najpiękniejsze miejsca tego kraju wciąż pozostają nie odkryte.       

 Artykuł ukazał się w Poznaj Świat

 

DO CHIN I Z POWROTEM ZA 600 $

 

 

Oferta wydaje się atrakcyjna.

Jeżeli dodam, że w cenie jest krótki pobyt we Wschodniej Turcji, zwiedzanie Iranu, Pakistanu oraz kawałka Chin – pytacie gdzie to można kupić ?.

A no właśnie kupić się tego nie da, trzeba to sobie zorganizować, to po pierwsze. A po drugie wymaga taka podróż dużej determinacji i wytrwałości fizycznej i psychicznej.

PRZYGOTOWANIA

 

Wraz z grupą znajomych,  podobnie jak ja wielkich miłośników gór i podróży  postanowiliśmy dotrzeć w dzikie tereny  Himalajów , Karakoram i Pamiru Chińskiego.

Chcieliśmy odbyć tą podróż za niewielkie pieniądze, bo tylko takowe posiadaliśmy. Z drugiej strony jesteśmy przekonani, że podróżując w ten sposób mamy największą możliwość poznania przemierzanych krain i ich mieszkańców. Zbieranie wszelkich potrzebnych informacji rozpoczęliśmy rok przed wyjazdem .Do zdobycia podstawowej wiedzy najlepsze są przewodniki serii Lonely Planet. Szczegółowe i specyficzne / jak nasza podróż / informacje mogliśmy uzyskać tylko u osób, które wcześniej odwiedzały interesujące nas tereny.

Koszty w trakcie przygotowań wyniosły około 100 $ na osobę i wiązały się z opłatami za wizy, zakupem niewielkiej ilości jedzenia i wydatkami medycznymi \szczepienia, lekarstwa\.

Bardzo dobrym posunięciem było zabranie kilkudziesięciu konserw i zupek w proszku. Produkt zwany konserwa jest w Iranie i Pakistanie raczej mało popularny, poszukiwania suszonego mięsa też zakończyły się fiaskiem, a przejście na wegetarianizm zostało odrzucone większością głosów – ratowały nas dobre polskie konserwy. Ich brak uniemożliwiłby nam dłuższe wypady w góry, gdyż kupienie czegokolwiek do jedzenia w biednej pakistańskiej wsi jest trudno wykonalne. Sprawy medyczne były w gestii naszego wyprawowego lekarza – na co dzień weterynarza. Torba z lekarstwami była dość pokaźna, na szczęście wzięcie miały tylko te od sensacji żołądkowych, oparzeń słonecznych i odcisków. Warto je jednak mieć choćby po to by wspomóc miejscową ludność. Żadne z państw przez nas odwiedzanych nie wymagało posiadania jakichkolwiek szczepień. Dla własnego bezpieczeństwa niektórzy z nas postanowili uodpornić się na cholerę, błonicę, żółtaczkę A i B. 

W DRODZE DO ISTAMBUŁU

 

Pierwszy etap podróży to dojazd do Istambułu przez Ukrainę, Rumunię oraz Bułgarię.

Odcinek dla nas dość drogi, szukamy więc oszczędności. Najlepszym sposobem, nie będąc przy tym na bakier z prawem jest ograniczanie do minimum międzynarodowych odcinków. Polega to na tym, że w danym kraju docieramy do stacji granicznej np.: Giurgiu w Rumunii, kupujemy bilet na odcinek graniczny – w tym wypadku do Ruse w Bułgarii, i dopiero tam nabywamy bilet do stacji przy granicy tureckiej. Sporo przy tym biegania i emocji, ale efekt finansowy nas zadawala – z Warszawy do Istambułu dotarliśmy za 40$ na osobę.   

W Istambule pozostajemy 2 dni. Czasu starcza nam na zwiedzenie najsłynniejszej tutejszej  świątyni Ayasofya, pałacu sułtańskiego Topkapi, Błękitnego Meczetu i najciekawszych bazarów. Na nocleg wybieramy sobie jedną z wysp na Morzu Marmara. W blasku zachodzącego słońca docieramy tam ostatnim promem z Istambułu. Wyspa okazuje się oazą spokoju – nie ma na niej samochodów. Nocujemy na wysokim nadmorskim brzegu, z dala od ludzkich osiedli. Poranna kąpiel w zimnej morskiej wodzie nastraja nas pozytywnie przed dalszą podróżą.

WSCHODNIA TURCJA

 

Kolejną dobę spędzamy w autobusie pędzącym na wschód, w 22 godziny pokonujemy prawie 1400 km. Biorąc pod uwagę postoje na dworcach i częste kontrole wojskowe czas jest bardzo dobry. Za 16 $ od osoby dojeżdżamy do miasteczka Tatvan nad największym z tureckich jezior Van. Przypadkowo spotkany człowiek proponuje nam gościnę w swoim domu, w wiosce oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów – zachwala piękną okolice i przyjaznych ludzi. Ciekawość świata bierze górę nad obawami które mamy, wszak niedawno głośna była historia naszych rodaków porwanych przez Kurdów, których reprezentantem jest nasz dobrodziej. W glinianym domu Salama Semici spędzamy chyba najbardziej interesujące dni całej wyprawy. Prostolinijność i bardzo wywarzona gościnność naszego gospodarza powodują, że bez zbytecznej ciekawości możemy poznać życie kurdyjskiej rodzinny. Wspólnie spożywane posiłki dają nam pogląd na sposób odżywiania tutejszych ludzi. Posiłki składają się prawie wyłącznie ze składników dostarczanych przez gospodarstwo. Na śniadanie jemy własnej roboty chleb i kozi ser, na obiad : rosół z kulkami ulepionymi z grubo zmielonej mąki, chleb, jogurt i owoce popijamy wyśmienitą herbatą.

 Czas jest jednak nie ubłagany, a przed nami jeszcze szmat drogi. Kilkadziesiąt kilometrów dzielących nas od granicy  turecko- irańskiej pokonujemy lokalnymi busami. Niewątpliwą atrakcją tego przejazdu jest widok na Ararat będący niemal w zasięgu ręki, choć nie na tyle blisko by dojrzeć gdzieś tam pod wierzchołkiem szczątki Arki Noego.

IRAN

 

Mekka miłośników podróżowania i coca-coli – tak żartobliwie można by określić to państwo.

Za równowartość 1 $ można przejechać autobusem z Teheranu do Esfahanu /ok.450 km./, dokładając kolejnego dolara możemy zabrać na drogę 24 butelki  coli . A gdy jesteśmy już w mieście,  to trzeba uważać  przy podróżowaniu autobusami miejskimi, ponieważ są podzielone na dwie części – osobną dla kobiet i osobną dla mężczyzn. Wpakowanie się grupy płci różnych do jednej części wywołuje duże zamieszanie o czym przekonaliśmy się osobiście.

Ale odkładając żarty na bok – jest to kraj naprawdę godny odwiedzenia ze względu na znamienite zabytki i jakże inną od naszej kulturę i obyczajowość .

Nasza podróż przez Iran trwała 5 dni. Przemieszczamy się nocami, natomiast za dnia zwiedzamy. Tak dobieramy miejsca naszych przystanków by mieć jak najszerszy obraz dziejów tego państwa. Zwiedzamy ruiny stolicy Persji w Persepolis istniejące już kilkaset lat przed Chrystusem, przechadzamy się po świetnie zachowanym, mającym średniowieczne korzenie grodzie w miejscowości Bam, odwiedzamy „irański Kraków„ jakbym określił Esfahan i stołeczny Teheran. Nie omijamy też wschodniej części kraju zamieszkałej przez Beludżów, którzy namiętnie handlują z afgańskimi i pakistańskimi pobratymcami . Nie zawsze odbywa się to w sposób aprobowany przez władze i z tego słynie przygraniczny Zahedan.

Najbardziej z pobytu w Iranie zapamiętaliśmy wielką chęć tamtejszych mieszkańców do kontaktów z nami i pomagania nam w różnych sytuacjach. Co dziesiąty spotkany na ulicy Irańczyk pyta skąd jesteśmy, co piąty krzyczy „hello”, bo jest to jedyne słowo jakie zna po angielsku. Z sympatią wspominamy dziesięcioletniego chłopca który zaciekle targuje z cinkciarzami w naszym imieniu, czy kierowcę  z autobusu miejskiego, który zapytany o drogę zjeżdża z trasy i wiezie nas w poszukiwane miejsce.

PAKISTAN

 

Komitet powitalny na przejściu granicznym w Taftan składa się z przekrzykujących się cinkciarzy i sprzedawców niezbędnych w tych warunkach płynów (pustynia , przynajmniej + 40 st.C). Dalej idziemy do odrapanego baraku przykrytego płatami blachy, gdzie następuje kontrola paszportowa. Jegomoście jeden podobny do drugiego niedbale spisują nasze dane . Jednemu z nas zmieniają nazwisko na Wojewoda Gorzowski, innemu z imienia robią miejsce urodzenia. W miejscu postoju autobusów dość łatwo targujemy dobrą cenę za podróż do stolicy Beluchistanu – Quetty ( 600 km – 4,2 $ ). Jak się później okazuje jesteśmy tylko dodatkiem do towaru podróżującego z nami. Łapówki skutecznie usypiają czujność strażników granicznych posterunków, a my wraz z tą całą kontrabandą krążymy całą noc gdzieś po bezdrożach, by pozostawić cały towar w miejscu zupełnie bezludnym – na środku pustyni. Noc w autobusie była na tyle ciężka, że postanowiliśmy w stolicy Beluchistanu skorzystać z usług hotelowych. Wybraliśmy hotel New Grand , w naszym mniemaniu czysty (nic nie biegało po ścianach) i z ciepłą woda. Przyjemność ta  kosztowała nas 1 $ od osoby po solidnym targowaniu. Kolejnego dnia wyruszamy pociągiem, który jest jeszcze tańszym środkiem komunikacji niż autobus – szczególnie w przypadku posiadania legitymacji studenckiej upoważniającej do 50 % zniżki.

Cel naszej 36-godzinnej podróży za 4 $ to Rawalpindi – miasto satelita stolicy Islamabadu. Jazda pociągiem jest tu swego rodzaju przygodą, pokrótce określiłbym ją jako skrzyżowanie pobytu w saunie i jazdy na wielbłądzie przez pustynię, a do tego cały czas ma się wrażenie, że jest się nie w wagonie, a na jarmarku. Z Rawalpindi ruszamy w dalszą drogę autobusem z kierowcą iście rajdowym i chyba lekko przygłuchym sądząc po głośności odtwarzanej muzyki. Jedziemy słynnym  Karakoram Highway – drogą budowaną wspólnie przez Chińczyków i Pakistańczyków, oddaną do użytku kilkanaście lat temu. Wiedzie ona starym „Jedwabnym Szlakiem” przecinając góry Karakoram i Pamir , i jest uważana za drugą na świecie pod względem wysokości na jaką dociera (4730 mnpm). Naszą górską przygodę zaczynamy od trekkingu pod słynny ośmiotysięcznik Nanga Parbat leżący na skraju Himalajów, docieramy do wysokości 5200 mnpm. Podróżując w dolinę Bagrot oprócz podziwiania pięknych górskich widoków doświadczamy czegoś co kojarzy się z kolejką w wesołym miasteczku. Do małego jeepa wchodzi 15 osób razem z bagażem, samochód nie ma hamulców a kierowca dziwnie „rozbiegane” oczy, 3-godzinna podróż przepaścistymi serpentynami dostarcza niemałych wrażeń. Dotarłszy do ostatniej wioski w dolinie mamy wspaniały widok na Rakaposhi (7790mnpm) oraz Diran Peak (7270 mnpm) . Następnie jedziemy do Karimabadu by zagłębić się w dolinę Ultar i dotrzeć do najbardziej fotogenicznych szczytów w pakistańskim Karakoram – Hunza Peak i Bubulimating. Kolejny nasz trekking prowadził wzdłuż siedemdziesięciokilometrowego lodowca Batura Glacier. Ostatnią miejscowością w wędrówce po bezdrożach Pakistanu jest Sust , gdzie rozpoczyna się kulminacyjny odcinek Karakoram Highway. Na przełęczy Khunjerab droga wzniesie się na wysokość 4730 mnpm, w tym też miejscu przekroczymy granice pakistańsko – chińską. Pięciogodzinna podróż z Sust do Tashkurghan po stronie chińskiej kosztuje nas po 23 $.

CHINY

 

W Tashkurghan witają nas uśmiechnięci i dowcipkujący celnicy . Następnie władzę nad naszą

grupą obejmuje rezolutna Chinka. Jest ona osobą bardzo wszechstronną i zapracowaną. Najpierw sprzedaje bilety w autobusie do centrum miasta, potem jest recepcjonistką w hotelu, a gdy następnego dnia rano wydaje się nam, że mamy ją z głowy, napotykamy ją w kasie autobusów dalekobieżnych. Kasuje nas po 40 Y /5 $/ za bilety nad Kara Kul – jedno z najpiękniejszych jezior w Chinach, leżące na wysokości 3000 m wśród szczytów Pamiru Chińskiego. Otoczenie jeziora przypomina trochę parki narodowe w Kenii i Tanzanii. Po ogromnej łące spacerują stada zwierząt , są tu : jaki, wielbłądy , osły i kozy. W paśmie gór wyróżniają się dwa ośnieżone olbrzymy : Kongur (7719 mnpm) i Muztagh Ata (7546mnpm)

Kolejnym punktem naszego programu jest położone między górami Tien-szan i pustynią Takla Makan miasto Kashgar. Podróż powolnym chińskim autobusem zajmuje pięć godzin i kosztuje 5$. Towarzystwo w autobusie jest bardzo międzynarodowe: kilka nacji „białasów” , murzyn z Ghany, Kirgizi, Kozacy, Ujgurzy i Chińczycy w tym jeden z Hongkongu.

Wydarzeniem które przyciąga turystów do tego miasta jest co niedzielny bazar zwany Sunday Market. Już od soboty ściągają do miasta tysiące wózków ciągniętych przez osiołki. Część miasta zwyczajowo zwana bazarem zapełnia się handlującymi wielu narodowości zamieszkującymi okoliczne tereny. Ogromne przestrzenie zapełniają się stosami pękatych arbuzów, stertami białej bawełny, koszami lśniących granatów, przybywają kolejne stada kóz i owiec, w słońcu mienią się słynne chińskie jedwabie. Sto tysięcy ludzi przyjechało tu aby coś sprzedać lub kupić.

POWRÓT

 

Rozpoczynamy od 40-godzinnego przejazdu ciasnym chińskim autobusem do Urumqi /25 $/ Następnie jedziemy „na stopa„ do Ałma Aty w Kazachstanie /35h – 35 $/.

Kolejne miasto na naszej trasie to stolica Kirgizji Biszkek /5h – 5$/. Po nocy spędzonej na dworcu, który funkcjonuje po trosze na zasadach hotelu – jest zamykany na noc i pobierana jest opłata od tych którzy pozostali, próbujemy kupić bilety na pociąg do Moskwy. Okazuje się ze są one bardzo drogie (120-140 $), a ich cena zależy od pory dnia i humoru kasjerki. Postanawiamy dogadać się z szefową wagonu. Za przystępną cenę 70$ od osoby obiecuje dowieść nas do Moskwy. Trzy i pół doby podróży mija nam na grze w karty , rozważaniach o kolejnej eskapadzie i zabawie w chowanego z kolejnymi kontrolami pociągu. Z Moskwy jedziemy do Brześcia /19 $/, a następnie przez Terespol i Warszawę docieramy do rodzinnego Olsztyna .

PODSUMOWANIE

 

Podróż trwała 54 dni .Na wszelkie przejazdy wydaliśmy 300 $ i spędziliśmy w środkach transportu 19,5 doby. Na jedzenie, pamiątki i inne „rozrzutności„ roztrwoniliśmy po 150 – 180$. Koszt sześciu nocy w hotelach to 9 $. Pozostałe noce „przespaliśmy„ w następujących miejscach: 7 w pociągach, 12 w autobusach, 19 w namiocie, pozostałe w innych ciekawych zakątkach. Przypomnę, że koszty poniesione przed wyjazdem wyniosły 100 $.

Udało się nam zmieścić w tytułowych 600 $ – i szczerze mówiąc całe szczęście – bo więcej nie mieliśmy.

Artykuł ukazał się w Podróżach


Warning: Use of undefined constant Utility - assumed 'Utility' (this will throw an Error in a future version of PHP) in /home/users/mackiewicz/public_html/5rano/wp-content/themes/daily-minefield/utility.php on line 2

Galeria

Inne