Ruszyliśmy w ciepły jesienny dzień pociągiem do Warszawy, potem były Siedlce, Terespol – gdy na pytanie celnika o cel podróży odpowiadam, że jedziemy do Singapuru dochodzi do małego zamieszania – ” Niech pan nie będzie taki mądry bo wysadzimy pana z tego pociągu”- usłyszałem w odpowiedzi .Dopiero wstawiennictwo współtowarzyszy podróży powoduje, że zostajemy uznani za nieszkodliwych wariatów i spokojnie przekraczamy granicę. Wkrótce zostawimy z tyłu Brześć, Moskwę …
Wkrótce za nami było już Ułan Ude, graniczne Nauszki i wraz całym pociągiem handlarzy – przemytników przywitaliśmy Mongolie. Przybliżając się do Ułan Bator odnosi się wrażenie podróży po obszarze dotkniętym katastrofą nuklearną. W oddali wielkie dymiące kominy, bliżej miasto o bardzo niskiej zabudowie zatopione w chmurach dymu, sterty złomu, stare rozpadające się budynki a wśród tego pobojowiska małe sylwetki obszarpanych, umorusanych ludzi zbierających węgiel wzdłuż torów. Podobnie wygląda miasto od wewnątrz – szare bloki, szarzy ludzie, zadymione „jurtowiska”, rozkopane ulice. Jedyne barwne punkty to świątynie o śnieżno białych murach, żółtych i zielonych dachach. Nas jednak nie interesowało miasto – ciągnęło nas na step.
Gniew Świętej Góry Shiliin Bogd
Do tej pory nie wiem jak udało się nam zapakować w 6 osób z dużymi plecakami do małego gazika, w którym były już dwa koła zapasowe i pięć kanistrów benzyny. Może to temperatury sporo poniżej zera sprawiły, że znieśliśmy ponad 1000 kilometrową podróż bez większych cierpień . Sukbaatar to jeden z rzadko odwiedzanych przez turystów ajmaków – jak pisze Lonely Planet to jedna z najmniej interesujących części Mongolii – prowincja .My przyjechaliśmy tu zobaczyć prawdziwe życie na stepie i … kilka świętych gór przy chińskiej granicy. Ze stolicy ajmaku Baruun Urt podróż pod najwyższą z gór zajęła nam 10 godzin. Krajobraz po drodze poza tym ,że teren stawał się coraz bardziej pagórkowaty był cały czas niezmienny – morze falujących żółtych traw. W jaki sposób nasz kierowca odnajdywał właściwą drogę wśród wielu biegnących przez step – pozostanie tajemnicą . Nasze kontakty ograniczały się do rozmów w języku migowym , choć z biegiem czasu przybywało słów zrozumiałych przez obie strony. Choćby słowo „ciut-ciut” które wynikło przy tłumaczeniu, że będziemy spali w namiotach – w takich ciut- ciut jurtach . Gdy zbliżamy się do Shiliin Bogd leżącej w obszarze niedostępnym dla cudzoziemców nasz kierowca tłumaczy nam na migi , że wkrótce natkniemy się żołnierzy i trzeba im wręczyć „ciut-ciut” podarki. Żołnierzy nie spotkaliśmy, a nasz gazik zdołał się wdrapać do połowy góry . Ruszyliśmy więc na szczyt by zaznać tajemniczej odnowy która spotyka tych, którzy wdrapią się na wierzchołek, a także móc podziwiać najpiękniejszy widok w tej części Mongolii . Mozolny marsz wśród kamiennych kopczyków wyznaczających drogę na szczyt utrudnia nam potężny wiatr. Mocniejsze podmuchy spychają na drugą stronę grani, podrywany czerwony piasek smaga po twarzy. Dziwimy się skąd raptem taki atak wichury – jak się później okazało to była tylko nie groźna zapowiedź tego co doświadczyliśmy na wierzchołku . Bogowie pozwolili nam podziwiać piękne widoki tylko przez kilka minut . Najpierw pojawiła się mgła , która szybko przesłoniła niesamowity widok będącego niżej od nas wulkanicznego stożka. Wkrótce zrobiło się ciemno, wzmógł się wiatr i zaczął padać grad i śnieg, widoczność spadła do kilku metrów. Zapanowało przenikliwe zimno, ręce mimo że w rękawiczkach momentalnie kostniały, podobnie nogi ochraniane dwoma skarpetami i solidnymi butami. Wystawienie nieosłoniętej twarzy do wiatru to pewne odmrożenia w ciągu kilkunastu minut. Nie pozostało nic innego jak uciekać szybko w dół. Czasami na czworaka, powykręcani i skuleni aby osłonić się przed wiatrem ruszyliśmy szlakiem kamiennych kopczyków do ustawionego kilkaset metrów niżej samochodu. W miarę schodzenia wiatr stawał się coraz mniej dokuczliwy , śnieg rzadszy a wokół zrobiło się jaśniej. Gdy dotarliśmy do samochodu pogoda wróciła do normy, znów było widać piramidę z kamieni usypaną na szczycie lecz nikt z nas nie miał ochoty wchodzić tam jeszcze raz.
Gdy następnego dnia dotarliśmy pod kolejną świętą górę – Altan Ovoo niedaleko miejscowości Ovoot nasz kierowca pozwolił tylko męskiej części eskapady wspiąć się na wierzchołek, gdzie przed rewolucją stał klasztor uwieńczony złotą kopułą. Według tutejszych wierzeń wejście tam kobiety może spowodować gniew bogów – czy ma to jakiś związek z nawałnicą na Shiliin Bogd ? Piękna słoneczna pogoda towarzyszy naszemu pobytowi na Altan Ovoo, podziwiamy wspaniały widok na okoliczne jeziora i wioskę po której przechadzają się nasze koleżanki.
Po całodniowej podróży przez Gobi docieramy do linii kolejowej łączącej stolice Mongolii i Chin. Przejazd przez granice choć bardzo krótki okazał się sporym wydatkiem – to był jeden z dwóch pociągów w tym tygodniu, a bilety można kupić tylko Ułan Bator – musieliśmy przystać na warunki kierownika pociągu. Duże wrażenie zrobił na mnie sam wjazd na pierwszą chińską stacje : głośna muzyka z megafonów ( choć był to środek nocy) salutujący żołnierze, dziesiątki osób obsługi – prawie defilada na Placu Czerwonym. Tak rozpoczęła się nasza miesięczna podróż po Chinach. Omijając Pekin ruszyliśmy na zachód w bardziej dzikie i górzyste rejony.
U bram Tybetu.
Gdy tylko pierwsze promienie słońca oświetliły czubki górujących nad wioską szczytów dobiegł do naszych uszu turkot młynków modlitewnych. Nasz hotel mieści się tuż obok klasztoru Labrang jednej z większych świątyń buddyzmu tybetańskiego. Wokół całego kompleksu w którym żyje i pobiera nauki około 2000 mnichów ciągnie się licząca 3 km droga pielgrzymów. Od świtu setki Tybetańczyków w ciepłych kolorowych płaszczach z charakterystycznymi rękawami sięgającymi aż do kolan przemieszcza się w rządku i modli się wprowadzając w ruch dudniące młynki modlitewne. Ogorzałe od słońca i wiatru twarze pełne są skupienia, zupełnie nie zauważają naszej obecności. Dopiero gdy włączamy się w potok modlących się dostrzegamy przyjacielskie uśmiechy na ich twarzach. Choć z Xiahe w prowincji Gansu gdzie obecnie jesteśmy do Lhasy stolicy Tybetu jest około 1000 km odnosi się wrażenie jak by się było w centrum kraju lamów. Gdy w świątyniach umilkną monotonne poranne modły rozpoczynają się przygotowania do śniadania. Najmłodsi stażem mnisi znoszą pod zadaszony ganek : bułki z curry, precelki, mąkę, masło i herbatę z mlekiem. Wkrótce uszeregowani według starszeństwa zasiądą do posiłku. Zapraszają też do śniadania dwóch kręcących się wokół fotografów którzy czatują na swe „klaty” życia. Rozpoczynamy od rozpuszczenia twardego jak kamień masła wyrabianego z mleka jaka w gorącej herbacie . Wkrótce w porcelanowej czarce pojawia się żółty kożuch. Teraz przystępujemy do pieczywa jedząc je na sucho lub mocząc w herbacie. Nie są to bułeczki prosto z piekarni męczymy się więc żeby przełknąć spore kawałki przydzielone nam przez gościnnych gospodarzy. Sytuacje ratuje świeży dzbanek herbaty. Na koniec do spróbowania pozostaje nam tsampa . Do czarki po herbacie wsypujemy trochę grubo ziarnistej mąki, dolewamy odrobinę herbaty i ręką ugniatamy ciasto. Gdy cała mąka jest już wilgotna placek jest gotowy do spożycia. Mnisi zajadają ze smakiem, więc i nam nie wypada się krzywić choć zdarzało się nam jeść tu rzeczy smaczniejsze. Ich następny posiłek czeka dopiero wieczorem, my za kilka godzin pójdziemy do muzułmańskiej części wioski na wyśmienity makaron z warzywami.
Indywidualne podróżowanie po Chinach bywa bardzo trudne. Choćby prosta rzecz – kupienie biletu na pociąg może tu stwarzać olbrzymie kłopoty. Rozkłady jazdy są po chińsku, panie w kasach i ludzie wokół też posługują się tylko tutejszym językiem. Liczenie na to, że wymawiana przez nas nazwa zostanie prawidłowo zrozumiana może się skończyć tak jak w naszym przypadku : przejechaniem 1300 km w zupełnie innym kierunku niż planowaliśmy. Do prowincji Syczuan i w interesujące nas tam góry dotarliśmy 2 dni później.
Porażka pod Emei Shan
Nasza wiedza o magicznej górze Emei Shan w chińskiej prowincji Syczuan była dosyć skromna : trochę ponad 3000 m n.p.m., niemal tyle samo wysokości względnej, jest ona celem pielgrzymek wyznawców Buddy z całych Chin którzy pokonują liczącą ponad 50 tyś schodów drogę na szczyt. Na zboczach góry przed rewolucją kulturalną istniało ponad 70 świątyń, dziś jest ich 20 i można w nich przenocować i dostać coś do jedzenia.
Późnym wieczorem docieramy do pierwszej ze świątyń – monastyru Baoguo. Główna brama jest już zamknięta ale znajdujemy wejście boczną furtką pilnowaną przez smacznie śpiącego stróża. Zachwyca nas panująca wewnątrz mistyczna atmosfera : półmrok , gdzieniegdzie tylko kaganek rozpylający światło we mgle, w głębi lekko mieniący się posąg Buddy, wokół cisza zakłócana sporadycznie przez owady z pobliskich drzew i intensywna woń kadzideł. Wkrótce z ciemności wyłania odziany w ciemno pomarańczowe szaty mnich. Nie jest zdziwiony naszą obecnością choć pora już późna a klasztor od kilku godzin zamknięty . Cena za nocleg jest dwa razy wyższa niż przywykliśmy płacić – ale czego nie robi się dla wielkiej przygody. Rano zamiast budzika mamy głośno modlących się mnichów za ścianą. Poranne słońce wypaliło trochę magiczny nastrój panujący wczoraj wokół, miejsce okazuje się dużo bardziej komercyjne niż przypuszczaliśmy – bilety, naganiacze, przewodnicy , sklepiki, zdjęcia z małpką – gwar i zgiełk. Z nadzieją, że może wyżej w górach będzie lepiej ruszamy w stronę kolejnej świątyni . Tam jest jeszcze gorzej – tu bilet wstępu, tam kolejny, kolejka linowa, tragarze, wycieczki które chętniej fotografują się z nami niż z małpką na łańcuszku – to są ci pielgrzymi podążający za głosem Buddy ? Nasze wyobrażenia zostały okrutnie zweryfikowane – nasze oczekiwania były zgoła odmienne. Pniemy się jednak dalej pokonując kolejne ciągi schodów – tam wyżej to mogą nas zaskoczyć tylko lądowiskiem helikopterów. Dalsza część dnia upływa nam na mozolnym pokonywaniu stopni : seriami, rytmicznie, po dwa na raz, bokiem – wymyślamy różne sposoby by urozmaicić marsz bo dociążone kilkudziesięciu kilogramowym plecakiem nogi męczą się bardzo szybko. To chyba najdłuższe schody na świecie – ileż trudu włożono w ich zbudowanie skoro nam tak ciężko przychodzi wchodzenie. Gdy otaczająca nas mgła zaczyna przybierać coraz bardziej szarą barwę docieramy do Chu Palace – niewielkiej zaniedbanej świątyni z jednym tylko mnichem, leżącej w połowie naszej drogi na szczyt. Kawałek prostego placyku na środku wybitnie nadaje się do postawienia namiotów tylko jak zwykle mamy kłopoty z wytłumaczeniem miejscowemu naszych zamiarów. Na tyle jednak zorientował się w naszych intencjach, że proponuje nam nocleg u siebie za 120 Y od całej naszej ekipy. Nie jest to cena wygórowana, ale obstajemy przy swoich namiotach na tyle twardo, że cena spada do 30 Y które byliśmy skłoni zapłacić za możliwość rozstawienia namiotów. To utwierdza nas w przekonaniu jesteśmy daleko od hałaśliwych tłumów które spotykaliśmy niżej. Rano do odwiecznej mgły dołącza drobny deszcz – także widoczność spada do 10 m. Wydaje się nam, że po deszczu rosną nie tylko grzyby, ale i stopnie naszych ulubionych schodów, pokonywanie ich przychodzi dużo trudniej niż wczoraj. Z dużym zaciekawieniem obserwujemy tragarzy noszących węgiel do niżej położonych świątyń z góry na dół a nie odwrotnie – czyżby rzeczywiście lądowisko helikopterów ? Rzeczywistość przerosła nasze przypuszczenia – po 2 godzinach dotarliśmy do … zwykłej asfaltowej drogi, która gdzieś zataczając ogromny łuk dociera aż tutaj. Znów tłumy ludzi , kolejka linowa, kioski i stragany – zmęczeni i przemoczeni a przede wszystkim rozczarowani zjeżdżamy do najbliższej stacji kolejowej.
Podróż do prowincji Yunan zajmuje nam trzy dni . Obserwujemy zmieniający się za oknem krajobraz i towarzyszących nam w podróży tubylców. To z pewnością najwięksi bałaganiarze jakich spotkałem – absolutnie nie uznają śmietników. Resztki jedzenia, opakowania, butelki wszystko trafia na podłogę. Dobrze, że kilkunastoosobowa obsługa wagonu dość często robi porządki bo inaczej byłyby trudności z poruszaniem się. Kolejne dwie uciążliwe dla nas przywary Chińczyków to palenie i plucie w każdych okolicznościach, w tych dziedzinach żadne zakazy nie mają dla nich znaczenia. Z tych też względów dużo ciekawszym zajęciem było obserwowanie tego co dzieje się za oknem.
Im bliżej Yunanu teren stawał się bardziej górzysty, a roślinność bujniejsza. Trwał tu okres monsunowych deszczy – korzystny dla rozwoju roślin ale dla nas jak się później okaże dość uciążliwy. Skróciliśmy więc nasz pobyt nad jeziorem Erhai i Górach Cangshan i ruszyliśmy w stronę Laosu.
Autobus śmierci.
Z niedowierzaniem przyjęliśmy na dworcu informacje, że autobus na pokonanie 500 km dzielących nas od miasta Jinkong niedaleko laoskiej granicy potrzebuje 3 dni. Nasz pojazd rzeczywiście nie wyglądał imponująco : lekko poobijany, trochę porysowany, stał jeszcze podniesiony do góry na dwóch podnośnikach. Godzinę po planowanym odjeździe nasi kierowcy zakończyli ” remont kapitalny” i ruszyliśmy w trasę. Droga autostrady raczej nie przypominała ale bez trudu rozwijaliśmy 40 km/h. Przytrafiła się nam jeszcze guma i mała awaria ale nadal nic nie zapowiadało trzy dniowej podróży. Wieczorem zrozumieliśmy wszystko – nasza czerwona torpeda zjechała z utwardzonego traktu w leśną błotnista dróżkę która może i nadawała się do zwózki drzewa – ale żeby jechać tędy autobusem. Silnik głośno wyjąc wpychał nasz pojazd na coraz to wyższe wzniesienia, wkrótce przyszło nam pokonać potok, lawirować pomiędzy kupami błota które zsunęły się gdzieś z góry. Niektóre zakręty były tak wąskie i ostre ,że musieliśmy pokonywać je na raty. Osobny rozdział to jadące z naprzeciwka ciężarówki i wymijanie się z nimi na tak wąskiej drodze – dobrze, że szybko zrobiło się ciemno i nie było widać jak głęboka jest przepaść po naszej prawej stronie. Około 22 zatrzymujemy się na dłuższy postój i trwa on do rana. Słyszałem, że w niektórych regionach Chin autobusy dalekobieżne zatrzymują się na nocne postoje i ale nie przypuszczałem, że będzie to też dotyczyło nas. Rano droga jest już trochę lepsza choć to nie asfalt a tylko dobrze ubity trakt. Pędzimy dość szybko ale tylko do czasu , bo wkrótce znaleźliśmy się poza drogą. W czasie mijania się z jadąca z naprzeciwka ciężarówką nie zmieścimy się na drodze i lądujemy w rowie. Z drugiej strony było z 30 m przepaści więc nie wyszło tak źle. Na autobusie przybyło kilka nowych wgięć, pasażerom wyrosło kilka guzów, ale po 2 godzinach zmagań znów byliśmy na drodze. Kolejna noc w autobusie stojącym w jakimś miasteczku już nas nie zdziwiła. Niespodzianka czekała nas dopiero rano – nasz autobus odmówił posłuszeństwa, musieliśmy przesiąść się do innego. Wkrótce pojawiły się asfaltowe drogi i ostatni dzień przebiegł bez żadnych przygód.
Różnica między tymi państwami jest mniej więcej taka, jak miedzy Warszawą a Kozią Wólką pod Skierniewicami. Z pełnych życia, głośnych, ogarniętych rządzą pieniądza i głodem ziemi Chin wjeżdżamy do Laosu, który rozbraja nas spokojem. Życie płynie tu wolno, nikomu się nie spieszy, nikt nie nagabuje cię byś pojechał jego samochodem, czy kupił jego towar . Cały dzień poszukujemy w Luang Prabang łodzi którą moglibyśmy popłynąć Mekongiem w stronę stolicy Vientian.
Spływając Mekongiem
Jak zwykle o szóstej rano pieją koguty, wkrótce zrobi się jasno. Mimo, że od statku do najbliższego domu jest kilkadziesiąt metrów odgłosy z brzegu są zbyt natarczywe i irytujące by można było dalej spać. Barka ze zbożem którą płyniemy do Pak Lay stoi zacumowana przy rodzinnej wiosce naszego kapitana kilkanaście kilometrów za Luang Prabang. Wkrótce pojawia się jego żona , przynosi w misce trochę ryżu, garść ziemi, kwiaty, kadzidełka i świeczki. Robi porządek przy znajdującym się na dziobie niewielkim ołtarzyku, pozostawia tu ryż , ziemie i kwiaty, rozpala kadzidełka, świeczki i oddaje się modlitwie. Kapitan po porannej kąpieli zaprasza nas na śniadanie : w plecionym koszyku przynosi charakterystyczny dla Laosu gotowany na parze ryż z którego lepimy kulki i zamaczamy je w bardzo ostrym sosie chili , zagryzamy to bardzo smacznym gotowaną zieleniną . Odwzajemniamy się kanapkami z rybą -jeszcze z Polski, cebulą i pomidorem . Po obfitym śniadaniu małoletni pomocnicy kapitana chwytają za długie bambusowe tyki , odpychają statek od brzegu i ruszamy w dół Mekongu. Rzeka ma około 300 metrów szerokości, nie zachęcającą do kąpieli żółto – pomarańczową barwę i dość leniwy nurt. Jednak po kilkunastu godzinach podróży zmienia swe oblicze : nurt przyśpiesza, pojawia się w nim wiele skał które tworzą niebezpieczne zawirowania -w niektórych miejscach wygląda tak jakby gotowała się woda. Nasza łódź dość sprawnie wymija skały i kipiele, widać że kapitan mimo młodego wieku płynie tędy nie pierwszy raz. Pokonanie 300 kilometrów do Pak Lay zajmuje nam 12 godzin. To port docelowy naszej łodzi , na kolejne 300 kilometrów do Vientian musimy znaleść innego przewoźnika. Jak się później okazuje mamy z tym spory problem bo żaden ze statków do stolicy nie wybiera się , nie można tam też dojechać lądem bo nie ma drogi. Jedyne wyjście to wypożyczyć motorówkę i tak czynimy. Podróż sześcioosobową torpedą dostarcza nam wielu wrażeń – nie były one jednak związane z pięknem rzeki a ze strachem i cierpieniem które towarzyszyły tej trzygodzinnej eskapadzie. Z kolanami pod brodą , kurczowo trzymając się niskiej burty z przerażeniem patrzyliśmy jak nasz „speed boat” z szybkością 80 km/h lawiruje wśród skał, wysepek i innych łodzi na rzece. Kilku metrowe loty i gwałtowne skręty powodują, że choć na kilkanaście sekund nasze myśli odrywają się od cierpnących nóg i przeraźliwego huku silnika na który jesteśmy zdani. Z wielką radością witamy zabudowania stolicy Laosu.
Festiwal z okazji zakończenia pory deszczowej to główna atrakcja pobytu w Vientian. Na południu Laosu docieramy do ruin świątyni Wat Phu pochodzącej z czasów Anghoru. Mimo, że jesteśmy tuż przy granicy z Kambodżą by wjechać do tego kraju musimy przejechać jeszcze 700 km, najbliższe otwarte przejście graniczne znajduje się w tajlandzkim Aranyaprathet.
Niezła „Kambodża”
Tajlandzko – kambodżańskie przejście graniczne robi na nas niesamowite wrażenie. Tłumy ludzi objuczonych pakunkami, pchających ogromne wózki zapakowane workami przetaczają się w obie strony. Obszarpani, umorusani, często bez butów wyglądają jak uciekinierzy z zagrożonego bombardowaniem miasta. Mamy sporo kłopotu ze znalezieniem okienka kontroli paszportowej by upamiętnić stemplem pobyt w tym rzadko odwiedzanym przez turystów kraju.
Kawałek dalej docieramy do ronda na środku którego leży kilka spalonych samochodów, a wokół krążą dziesiątki motocykli unoszących tumany kurzu. Tu próbujemy znaleźć jakiś transport w głąb kraju . Przesiadając się z samochodu na samochód dobijamy właściwej ceny i ruszamy w stronę stolicy. Dziś chcemy dotrzeć do odległego o 48 km Sisophone. Mimo , że udało się nam uciec z przygranicznego piekiełka czekało nas tego wieczoru jeszcze kilka emocjonujących chwil. Dużą frajdą była sama jazda na pace pickupa wypełnionego ludźmi i towarem . Trzeba było wykazywać się siłą i wytrzymałością a nawet zdolnościami akrobatycznymi by nie wypaść na którejś z dziur. Należy też wspomnieć o tumanach kurzu unoszących się z drogi i dużych ilościach owadów rozbijających się o nasze twarze. Najbardziej niepokoiło nas jednak co innego . Co pewien czas w reflektorach samochodu pojawiali się uzbrojeni mężczyźni zagradzając nam drogę przejazdu . Kierowca nie zdejmował jednak nogi z gazu i w ostatniej chwili schodzili oni na pobocze. Z niepokojem nasłuchiwaliśmy czy nie odezwą się ich kałasznikowy, cała swą uwagę skupiłem na plecach analizując czy nie robi mi się w którymś z miejsc trochę cieplej. Na szczęście były to chyba tylko rutynowe kontrole – widać takie tu zwyczaje.
W stolicy Phnom Penh bawimy tylko jeden dzień – żądni wrażeń ruszamy w najdziksze kambodżańskie rejony do prowincji Ratanakiri. Podróż jest prawdziwą droga przez mękę – pokonanie niecałych pięciuset kilometrów zajmuje nam 3 dni. O ile transport rzeczny po Mekongu jest przyjemny i nieuciążliwy, to podróżowanie drogą lądową spokojnie można porównać do zmagań uczestników Camel Trophy. Ściśnięci w 16 osób na pace pickupa o wymiarach półtora na półtora metra walczyliśmy ze swymi słabościami, bólem tyłka i rąk by przetrwać kolejny dzień zmagań z kambodżańskimi bezdrożami. Nagroda czekała na nas w lasach Ratanakiri.
Dzikie ostępy Ratanakiri
Przypadkowo spotkany człowiek okazuje się być szczęśliwym posiadaczem łodzi i przewozi nas na drugi brzeg dość wartko płynącej rzeki Tonle San . Według informacji jakie otrzymaliśmy w Ban Lung – stolicy prowincji prawy brzeg rzeki zamieszkuje ludność pochodzenia laotańskiego i chińskiego natomiast w głębi lądu żyją dzikie plemiona nie trudniące się ani uprawą ziemi ani hodowlą – żyją z tego co można znaleźć w buszu. Zagłębiając się w las mieliśmy nadzieje na spotkanie z tymi dziko żyjącymi ludźmi. Wkrótce natknęliśmy się na pierwsze domki na palach , ich mieszkańcy bacznie obserwowali nas przez liczne szpary w ścianach domostw. Ruszyliśmy jednak dalej chcąc dotrzeć do widocznego na horyzoncie gęstego lasu. W miarę oddalania się od rzeki czujemy się coraz mniej pewnie – będące dotąd na nogach klapki zastępują solidne buty za kostkę , wzrok badawczo przeczesuje otaczające nas chaszcze – raczej nie mamy ochoty na spotkanie z jakimś pełzającym stworzeniem. Ciekawość i chęć przeżycia przygody pchają nas jednak do przodu.
Biblijna mądrość ” szukajcie a znajdziecie ” sprawdza się w naszym przypadku szybciej niż się spodziewaliśmy. Już od pewnego czasu czuliśmy woń ogniska , teraz jesteśmy dziesięć metrów od niego, niezauważeni przez krzątające się wokół kobiety obserwujemy jak smażą spory kawał mięsa . Na rękach , policzkach i czołach widać ślady po tatuażach , uszy mają dziwnie wyciągnięte i porozcinane, skromna odzież w niewielkim stopniu przysłania kościste ciała. Obawiając się trochę reakcji postanawiamy zwrócić na siebie uwagę. Pierwszy lęk szybko mija próbujemy więc nawiązać kontakt – niestety ani dukany kambodżański , ani nie zawodne pismo rysunkowe okazują się niezrozumiałe i wywołują tylko salwy śmiechu. Spore zainteresowanie wywołują nasze aparaty fotograficzne i plecaki. Nisko już świecące słońce przyśpiesza naszą decyzję o poszukiwaniu drogi powrotnej do cywilizacji. Żegnamy się kłaniając się nisko ze złożonymi jak do pacierza rękoma i ku naszemu zdziwieniu odwzajemniają się tym samym . Przez godzinę pędzimy ile sił w nogach przez dżungle byle tylko zdążyć przed zmrokiem . Przedsmak tego co dzieje się tu w nocy mamy już teraz – jednostajny dźwięk dobiegający ze wszystkich stron przypomina odgłos startującego samolotu. Trudno się do niego przyzwyczaić, jego częstotliwość wywołuje lęk – na szczęście wkrótce docieramy do pól ryżowych gdzie jest dużo spokojniej. Przez kolejne pół godziny krążymy po labiryncie grobli dzielących pola ryżowe, aż w końcu docieramy do rzeki. Słońce już dawno zaszło za horyzontem nie pozostaje nam nic innego jak przenocować tutaj , za łodzią na drugi brzeg rozejrzymy się dopiero rano.
Podróż przez Tajlandię i Malezję do Singapuru to jakby opowieść z innej książki : nowoczesne autostrady, klimatyzowane autobusy, szybkie pociągi . Jednak i tu , podobnie jak na całym świecie w najbardziej cywilizowanym kraju można znaleźć ostoje dzikiej przyrody i ludzi żyjących w zgodzie z Matką Naturą. Najłatwiej takie miejsca znaleźć na obszarach przygranicznych zamieszkałych przez mniejszości narodowe.
Po obu stronach tajlandzko – birmańskiej granicy
Zamieszkałe przez plemiona Karen i Mon wioski nieopodal jeziora Khao Laem Dam w Tajlandii przypominają te które widzieliśmy w Laosie czy Kambodży. Charakterystyczne domki na palach dominują też u ich pobratymców tuż za granicą w sąsiedniej Birmie zwanej teraz Maynmar. Tego dnia wstajemy wcześnie rano – czerwono wschodzące słońce i mgły unoszące się nad jeziorem tworzą niesamowitą scenerię. W miarę jak słońce unosi się wyżej mgły rozrzedzają się i wyłaniają się z niej kolejne szczegóły krajobrazu : najwcześniej widoczne są błyszczące dachy świątyń na drugim brzegu , potem wyłaniają się domy – najpierw te pływające po jeziorze , potem te na stałym lądzie, na samym końcu możemy obserwować dotąd tylko słyszane rybackie łodzie. Po tym porannym spektaklu ruszamy do odległej o 40 km granicy z Birmą . Podobno bez wizy można wjechać na jeden dzień do przygranicznego miasteczka. Auto stop w tej części Tajlandii funkcjonuje z ponad 50 % skutecznością nie mamy więc żadnych problemów z dotarciem do przejścia granicznego przy Trzech Pagodach gdzie rzeczywiście za 10 $ opłatą przekraczamy granicę . Wizyta w Birmie według stróży prawa powinna się ograniczać do odwiedzin miejscowego targowiska – my jednak postanawiamy zobaczyć coś więcej . Przemykając bocznymi ścieżkami odwiedzamy dwie leżące nieopodal wioski zamieszkałe przez ludzi z plemienia Karen.
Mieszkańcy bardzo miło nas przyjmują – zapraszają do domu, częstują herbatą , mężczyźni w charakterystycznych kraciastych spódnicach chętnie pozują do zdjęć , dowcipkują. Mimo bariery językowej doskonale klei się rozmowa w języku migowo – gestykulacyjnym. Przy pożegnaniu tłumaczą nam którędy iść by nie natknąć się na posterunki policji. Po czterech godzinach zostajemy jednak namierzeni przez policjanta na motorze i kulturalnie skierowani w stronę przejścia granicznego. Gdy docieramy z powrotem nad Khao Laem Dam słońce zawisło nisko nad horyzontem – czerwona poświata rozcieła toń jeziora na dwie części, pojawiły się pierwsze mgły…
Podróż do Singapuru klimatyzowanym autobusem z prawie lezącymi miejscami była tak wygodna , że przesypiamy malezyjski terminal wyjazdowy i udaje się nas dobudzić dopiero na wjeździe do Singapuru. Nie zostajemy tam wpuszczeni bez pieczątek potwierdzających nasz wyjazd z Malezji, musimy więc wrócić na piechotę .
Singapur miasto czyste i poukładane nie rzuca nas na kolana , wręcz nieswojo czujemy się w wielkomiejskim zgiełku. Nasze wyblakłe od słońca koszulki, podniszczone buty i zakurzone plecaki odróżniają nas od otaczających nas ludzi. Co zrobić skoro to właśnie to miasto jest najdalej od Polski położonym punktem gdzie można dojechać lądem co było celem naszej trzymiesięcznej podróży.