KAMBODŻA – PAŃSTWO O DWÓCH OBLICZACH
Pierwsze wrażenie to niesamowity chaos jak wszędzie gdzie po latach niepokojów próbuje się wrócić do normalności . Gdy się jednak do tego przyzwyczaimy, dostrzeżemy drugie – bardzo życzliwych i optymistycznie nastawionych do życia ludzi, piękne krajobrazy – to istny raj dla tych którzy szukają kontaktu z dziewiczą przyrodą i ludźmi niezepsutymi przez wypchane portfele zachodnich turystów.
Futurystyczna granica
Tajlandzko-kambodżańskie przejście graniczne w Poipet wygląda jakby kręcono tu filmu z gatunku – ziemia po wojnie nuklearnej – rok 2099. W obie strony przemieszczają się setki ludzi taszczących lub ciągnących na wózkach jakieś towary. Unoszone przez nich tumany kurzu ograniczają widoczność do kilkudziesięciu metrów. Umorusani, w podartych koszulach, często bez butów wyglądają jak uciekinierzy z płonącego miasta. Gdy widzimy człowieka z jedną tylko nogą utrzymującego równowagę dzięki dwóm drewnianym kulą i ciągnącego pokaźnej wielkości drewniany wózek jesteśmy przerażeni – czy ci biedni ludzie nie rzucą się zaraz na nas – lepiej ubranych turystów z bogatej Europy ? W tym rozgardiaszu mamy problemy z odnalezieniem „okienka” kontroli paszportowej by upamiętnić stemplem pobyt w tym egzotycznym kraju. Gdy przy pomocy miejscowych udaje się nam tego dokonać wtapiamy się z naszymi też pokaźnych rozmiarów plecakami w tłum ciężko pracujących granicznych mrówek. Chwile potem docieramy do czegoś w rodzaju ronda, ale tylko z jedną dochodzącą do niego ulicą – tu z pewnością nie trzeba wielkich zmian by zaadoptować to miejsce na plan filmowy : na środku leży kilka spalonych samochodów, wokół krążą setki motorków które błyskawicznie zabierają pasażerów i odjeżdżają w stronę miasta. Kierujący nimi ze szczelnie opatulonymi twarzami, w charakterystycznych kapeluszach i okularach przeciwsłonecznych wyglądają jak futurystyczna kawaleria. Po obu stronach drogi wyłania się z kurzu przygraniczne targowisko. Sklecone z tego co było pod ręką budy, ławy uginające się pod ciężarem towarów i sterty śmieci wokół.
Na celownikach karabinów
Nasze plecaki szybko rzucają się w oczy kilku cwaniaczkom, którzy proponują nam „bardzo tani” transport do oddalonego o 48 km Sisophone. Są bardzo natarczywi, szarpią za nasze plecaki, wzajemnie przepychają się. Gdy jeden z nich godzi się na niższą cenę dochodzi prawie do rękoczynów. Mimo przerażenia , bo czujemy się jak osaczeni przez stado głodnych wilków twardo bronimy właściwej według nas ceny i zostaje ona zaakceptowana. Ruszamy w drogę, szybko jednak ogarnia nas niepokój : kierunek jazdy nie odpowiada naszym wyobrażeniom o położeniu miasta Sisophone. Jak się okazuje kilka minut później kierowca próbuje wymóc na nas akceptacje jego wygórowanej ceny za przejazd. Trudno musimy wrócić na bazar piechotą. Mimo, że powoli zapadał zmrok ( a w kraju tym nie podróżuje się nocą ) udaje się nam wyrwać z przygranicznego tygla płacąc ogólnie przyjętą cenę. O kambodżańskich drogach można by opowiadać legendy mają one z pewnością więcej dziur niż szwajcarski ser. Pokonanie 48 kilometrów zajmuje nam prawie dwie i pół godziny i jak okaże się później to jedna z lepszych dróg w tym kraju. Mimo , że udało się nam uciec z przygranicznego piekiełka czekało nas tego wieczoru jeszcze kilka emocjonujących chwil. Dużą frajdą była sama jazda na pace pickupa wypełnionego ludźmi i towarem . Trzeba było wykazywać się siłą i wytrzymałością a nawet zdolnościami akrobatycznymi by nie wypaść na którejś z dziur. Należy też wspomnieć o tumanach kurzu unoszących się z drogi i dużych ilościach owadów rozbijających się o nasze twarze. Najbardziej niepokoiło nas jednak co innego . Co pewien czas w reflektorach samochodu pojawiali się uzbrojeni mężczyźni zagradzając nam drogę przejazdu . Kierowca nie zdejmował jednak nogi z gazu i w ostatniej chwili schodzili oni na pobocze. Z niepokojem nasłuchiwaliśmy czy nie odezwą się ich kałasznikowy, cała swą uwagę skupiłem na plecach analizując czy nie robi mi się w którymś z miejsc trochę cieplej. Na szczęście były to chyba tylko rutynowe kontrole – widać takie tu zwyczaje.
Podróżowanie po kambodżańsku
Kolejny dzień w całości spędzamy na pace samochodu, od stolicy dzieli nas jeszcze 350 km. Przez 14 godzin jazdy mieliśmy okazje podziwiać przydrożne krajobrazy i stwierdziliśmy jednomyślnie – tak pięknego kraju nikt z nas jeszcze nie widział – byliśmy zachwyceni. Proszę sobie wyobrazić : ceglasto czerwona droga wijąca się wśród jasno zielonych pól ryżowych, raz po raz z kołyszącego się zielonego dywanu wyrasta dorodna palma lub słomkowo – żółty domek na palach. Drogą podążają wozy na ogromnych drewnianych kołach ciągnięte przez pary bawołów. Wszystko to na tle ciemno niebieskiego nieba. I gdyby nie zauważalny raz po raz bałagan i walające się śmieci pomyślałbym – jestem w raju !
Umorusani jak przodkowi górnicy, z obolałymi kilkoma częściami ciała i zauroczeni krajem docieramy do stolicy Phnom Phem . Uroki wielkiego miasta – raczej to nie dla nas, szybko wyruszamy w poszukiwaniu przygód do południowo – wschodniej części Kambodży.
Prowincja Ratanakiri uchodzi za najmniej poznaną cześć kraju. Nie przypuszczaliśmy jednak, że przejechanie dzielących nas od Ban Lung stolicy prowincji niecałych pięciuset kilometrów zajmie nam trzy dni. Zaczęliśmy od prawdziwego rarytasu : podróżujemy jedną z dwóch w tym kraju dróg z prawdziwego zdarzenia – asfaltowa, dosyć szeroka, prawie bez dziur. Sto kilometrowy odcinek z Phnom Phem do Kampong Cham pokonujemy w 2 godziny. W południe siedzimy już na dachu łodzi zmierzającej do Kratie. Na owocowym obżarstwie i obserwacjach tubylców – tych płynących z nami na łodzi i tych żyjących wzdłuż Mekongu miło mija nam sześciogodzinny rejs. Kolejne dwa dni to walka z własnymi słabościami na pace samochodu – w najczarniejszych scenariuszach nie braliśmy pod uwagę, że tak może wyglądać droga łącząca dwa spore miasta. Obrazki z Camel Thropy nie zrobią już na nas żadnego wrażenia – przeżyliśmy to sami . Jedyna różnica to chyba tylko to, że na rajdzie w samochodzie jadą 2 –4 osoby, w naszej Toyocie Hilux tylko w szoferce siedziało 8 osób, a na mierzącej półtora na półtora metra pace znajdowały się bagaże, zapasowe koła, narzędzia i 16 osób. Jak wytrzymywał to samochód – nie wiem , to samo pytanie można zadać ludziom . Ratowały nas te najtrudniejsze odcinki które samochód pokonywał bez ludzkiego balastu – biegnąc za nim można było przynajmniej rozprostować kości i dać odpocząć poobijanemu tyłkowi. Emocjonującymi momentami były przeprawy przez tutejsze dosyć proste w konstrukcji mosty i mostki. Te najprostsze składały się z czterech pokaźnych gabarytów kłód spiętych po dwie, bardziej skomplikowane to nieskończone zbiory desek i deseczek poprzybijanych do grubych pali tak, żeby jakoś połączyć dwa przeciwległe brzegi rzeki. W tym drugim przypadku często zdarzało się tak, że do pełni szczęścia brakowało kilku desek, posiadali je jednak miejscowi i za opłatą chętnie je wypożyczali. Pierwszego dnia pokonaliśmy ciągnący się wzdłuż Mekongu odcinek do Stung Treng, drugiego zagłębiamy się w dzikie kambodżańskie lasy by dotrzeć do Ratanakiri. Gdy do stolicy Ban Lung docieramy już po zmroku witają nas tu całkowite ciemności , w okolicy widać dwie – trzy palące się żarówki. Pytamy gromadzących się wokół ciekawskich czy to na pewno jest centrum tej miejscowości ? – potakująco kiwają głowami i uśmiechają się jak by chcieli powiedzieć : witamy w Ratanakiri, tu nie Nowy Jork i nie ma w centrum drapaczy chmur. Rzeczywiście ceny też inne niż w Nowym Jorku nocujemy w hotelu za niecałego dolara amerykańskiego od osoby.
Dzikie Ratanakiri
Rano rozgruchotanym autobusem docieramy nad rzekę Tonle San , przeprawiamy się na drugi jaj brzeg i ruszamy w poszukiwaniu znajdujących się z tej strony rzeki wiosek zamieszkałych przez Chińczyków i Laotańczyków . Ścieżki w lasach mają jednak to do siebie, że nie zawsze prowadzą akurat tam gdzie chciałoby się iść . Zamiast iść wzdłuż rzeki zagłębiliśmy się w las wychodząc z założenia , że zawsze można wrócić tą samą drogą. Wkrótce natknęliśmy się na pierwsze domki na palach, ich mieszkańcy bacznie obserwowali dziwnych przybyszy przez liczne szpary w ścianach domostw. Ruszyliśmy jednak dalej chcąc dotrzeć do widocznego na horyzoncie gęstego lasu. Spodziewaliśmy się trafić tam na dzikie plemiona „leśnych ludzi” o których słyszeliśmy w Phnom Phem. Stało się to szybciej niż myśleliśmy – już na skraju lasu dojrzeliśmy kilka skromnych bambusowych chatek , ale ich mieszkańcy z wyglądu i sposobu ubierania przypominają raczej Laotańczyków. W następnym skupisku „domków ” zupełna odmiana – przy ognisku na którym smaży się kawał mięsa zastajemy kobiety o zupełnie odmiennych rysach twarzy, w oczy rzucają się tatuaże na czołach, policzkach i rękach, porozcinane uszy i skromne odzienie. Przy bambusowych szałasach dostrzegamy ręcznie plecione charakterystyczne koszyki – narzędzie pracy „leśnych ludzi”. Próby nawiązania kontaktu spełzają na niczym – ani dukany kambodżański , ani niezawodne pismo rysunkowe okazują się nie zrozumiałe i wywołują salwy śmiechu. Żegnamy się więc – nisko kłaniając się i ku naszemu zdziwieniu odwzajemniają się tym samym – choć na koniec jakaś nitka kontaktu ! Zadowoleni ruszamy dalej – tym razem w poszukiwaniu cywilizacji bo słońce na horyzoncie coraz niżej , w gardle sucho aż piecze, a my nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy. Wkrótce trafiamy do sporej „laotańskiej” wioski . Od razu rozumieją, że bardzo chce się nam pić – chyba wyglądamy na wycieńczonych. Niestety temat : jak mamy z powrotem wrócić nad rzekę ? idzie nam bardzo ciężko. Odstawiamy niezłą pantomimę : pływając wpław i łodzią , łowiąc ryby na różne sposoby by uświadomić im o co nam chodzi. Przecież na pewno chodzą nad rzekę i prowadzi tam wydeptana ścieżka bo nie jest to dalej niż 10 km. Marsz na wyczucie w kierunku południowym ? – błądzenie nocą po tych gąszczach – raczej się nam nie uśmiecha . Chyba będziemy musieli zostać tu na noc . Wybawienie przychodzi w ostatniej chwili – pojawia się człowiek rozumiejący kilkanaście angielskich słów i na tyle inteligentny, że od razu zrozumiał nasz problem. Odprowadza nas dobry kilometr od osady i wskazuje właściwą ścieżkę przez busz .
Przez godzinę pędzimy ile sił w nogach przez dżungle byle tylko zdążyć przed zmrokiem . Przedsmak tego co dzieje się tu w nocy mamy już teraz – jednostajny dźwięk dobiegający ze wszystkich stron przypomina odgłos startującego samolotu. Trudno się do niego przyzwyczaić, jego częstotliwość wywołuje lęk – na szczęście wkrótce docieramy do pól ryżowych gdzie jest dużo spokojniej. Przez kolejne pół godziny krążymy po labiryncie grobli dzielących pola ryżowe, aż w końcu docieramy do rzeki. Słońce już dawno zaszło za horyzontem nie pozostaje nam nic innego jak przenocować tutaj , za łodzią na drugi brzeg rozejrzymy się dopiero rano. Nasz ostatni dzień w Ratanakiri spędzamy buszując wokół Ban Lung. Największe wrażenie wywarło na nas krystalicznie czyste jezioro Yak Lom powstałe w wygasłym szczycie wulkanu. Kolejne dwa dni to powrotna droga do Phnom Phem , stawiamy raczej na transport wodny : szybszy i mniej męczący .
W sercu imperium Czerwonych Khmerów
Ze stolicy ruszamy ku granicy z Tajlandią dla odmiany postanawiamy skorzystać z transportu kolejowego. Wagony przedstawiają widok żałosny – zniszczone, odrapane, bez okien i drzwi , w większości to wagony towarowe gdzie siedzi się na ziemi , bagażu lub … dachu. I one cieszą się największym wzięciem – po pierwsze bezpłatne, a poza tym z pięknymi widokami i orzeźwiającym wiaterkiem. Podróż przerywamy w Pursat by odwiedzić wioski nad jeziorem Tonle Sap po północnej stronie drogi oraz górę Duck Preas gdzie kiedyś znajdowała się rezydencja królewska po stronie południowej. Jezioro Tonle Sap zasilane w porze deszczowej poprzez rzekę o tej samej nazwie wodami z Mekongu kilkakrotnie zwiększa swoją powierzchnie. Gdy ustaną deszcze i obniży się poziom wody w Mekongu następuje zjawisko odwrotne – jezioro zasila rzekę . By dotrzeć do wioski Kampong Luang musieliśmy skorzystać z łodzi mimo, że pora deszczowa skończyła się kilka tygodni temu i rzeka Tonle Sap zmieniła swój bieg i płynie z jeziora do Mekongu. Wioska jest dla nas czymś zupełnie nowym : domy na wysokich palach lub pływających tratwach, podobnie sklepy, stacje benzynowe a nawet posterunek policji i dom partii. Główne zajęcie mieszkańców to połów ryb mają przecież dosłownie w zasięgu ręki najbardziej rybne jezioro świata. Na podbój góry gdzie wypoczywał kiedyś król Kambodży ruszyliśmy motorkiem z przyczepką . Mimo zapewnień kierowcy że jest to pojazd bezpieczny tuż za Pursat zaliczamy pierwszą wywrotkę. Pomni tego przy wszystkich następnych dużych dziurach w drodze wyskakujemy zanim wystąpi zagrożenie. Ostatnie kilometry pokonujemy na piechotę , na odpoczynek zatrzymujemy się u mnicha mieszkającego u stóp góry. Częstuje nas herbatą i prowadzimy krótką rozmowę w języku gestykulacyjno – migowym. O istnieniu rezydencji króla na Duck Preas świadczy tylko kilka betonowych słupków, reszta została zniszczona i rozgrabiona w czasie rządów Czerwonych Khmerów.
Bardzo ściśle z tamtymi czasami wiąże się też kolejne miejsce które odwiedziliśmy nazywane przez miejscowych Wzgórze Śmierci.
Tu nieopodal miejscowości Battabang w czasach Pol Pota zginęło kilka tysięcy ludzi przetrzymywanych w jaskiniach i zrzucanych ze skał . Obecnie w pieczarach żyją starsi ludzie, którzy po stracie bliskich przywdzieli białe szaty i oddali się służbie Bogu. Żyją oni bardzo skromnie zdając się na łaskę odwiedzających to miejsce ludzi i mieszkańców okolicznej wsi.
Zachwyceni małą ilością dziur, uodpornieni na kurz zbliżaliśmy się do przygranicznego Poipet. Już teraz obiecujemy sobie – na pewno tu wrócimy wszak najdziksze i najpiękniejsze miejsca tego kraju wciąż pozostają nie odkryte.
Artykuł ukazał się w Poznaj Świat